Wyglada na to, że po dosyć mocno wybuchowych początkach powrotu do pracy po miesięcznej przerwie, powoli odnajdujemy ze Stefanem wspólny język. Pierwszy miesiąc wdrażania do treningów był dla mnie sporym wyzwaniem, ale cieszę się z tego trudnego doświadczenia, bo sporo mnie nauczyło. Stefan był początkowo mocno nabuzowany, wybuchowy i gorący. Zależało mi na tym, by mimo wszystko w miarę możliwości radzić sobie z tym sama, zamiast oddawać Stefana na kilka tygodni pracy pod siodłem Trenerowi i zacząć wsiadać, kiedy będzie już wdrożony do normalnej pracy i względnie opanowany. Pracowaliśmy więc w normalnym trybie czyli ze wsparciem Trenera z ziemi, ale ze mną w siodle. Zacięłam się w tej decyzji z dwóch powodów. Raz, że uznałam, że czas najwyższy zmierzyć się ze swoimi lekami i blokadami, które już przed miesięczną przerwą Stefana mocno mnie ograniczały. A dwa, że po ostatnich miesiącach pracy przed pauzą wiedziałam już dobrze, że Diabeł oczywiście po przerwie będzie bardziej wybuchowy niż zwykle, ale też że generalnie jest to koń z natury dosyć gorący i o silnym charakterze, a chcąc efektywnie z nim pracować, rozwijać się i startować, muszę się nauczyć radzić sobie z jego energią, a nie przed nią uciekać. A jaki lepszy sposób poradzenia sobie z tą sytuacją, niż wziąć byka za rogi? Początki, zgodnie z przewidywaniami, były mocno wesołe. Stefan brykał, odpalał się i odskakiwał od ściany do ściany. Nie było to specjalnym zaskoczeniem, bo takiego wystanego po prostu musiało nosić. Spodziewałam się, że tak właśnie będzie, ale to czego się nie spodziewałam, to, że z czasem problem będzie narastał, a inwencja Diabła i natężenie tych szaleństw będą z tygodnia na tydzień coraz trudniejsze do opanowania. Trwałam w swoim postanowieniu poradzenia sobie z tą sytuacją, chociaż na coraz bardziej miękkich kolanach. Początkowo Stefan dawał się opanować i był w swoich szaleństwach bardziej nabuzowany energią i ogólną wesołością niż wściekłością, a jego wyskoki wprawdzie nieco mnie stresowały, ale nie wytrącały z równowagi. Ale niestety im bardziej problem narastał, tym bardziej malała moja pewność siebie. Przez te pierwsze tygodnie wracania do pracy lądowałam na piasku kilka dobrych razy, a jedna sytuacja w sposób szczególnie dotkliwy pozbawiła pewności siebie. Dotarłam do momentu, kiedy niepewność zaczęła brać nade mną górę i przekładać się bezpośrednio na moje działania w siodle. Zaczęłam unikać trudnych sytuacji, unikać konfrontacji i wszystkiego, co w najmniejszym stopniu mogło spowodować wybuch. Poniedziałki, czyli jedyny dzień w tygodniu kiedy jeżdżę bez Trenera, zaczęły być udręką. Rozgalopowanie na początku treningu dzieliłam na 186 zagalopowań, byle tylko uniknąć potencjalnie trudnej sytuacji – konia wyjeżdżającego na przekątną, osoby przestawiającej drągi, konia wychodzącego z hali. Najeżdżając na przeszkody bałam się bujnąć Stefana, żeby się nie rozhulał, absolutnie wszystko rozjeżdżałam do tyłu. Za wszelką cenę walczyłam o kontrolę. Bywały momenty trochę gorsze i trochę lepsze, ale w ogólnym rozrachunku było źle. Po każdym treningu wychodziłam wbita w podłogę, z poczuciem, że gorzej już nie może być, a jednak następnego dnia okazywało się, że otóż może. Niekończące się dyskusje z Trenerem przynosiły mi tylko coraz więcej frustracji i poczucia, że nie mogę, nie daję rady i tylko tego konia psuje. I chociaż równocześnie dawały motywację do dalszej pracy i mierzenia się z tym problemem, to i uświadamiały, że powoli ocieram się o pytanie o to, czy w ogóle jestem w stanie sobie z tą sytuacją poradzić. A potem nastąpił przełom, a właściwie dwa przełomy. Pierwszy wywołała kolejna dyskusja z Trenerem z gatunku „co dalej”. Wypowiedzenie na głos pytania o to, czy jestem w stanie przepracować w sobie ten lęk i odzyskać kontrolę, czy powinniśmy zacząć myśleć o zmianie konia, uświadomiło mi, że osiągnęłam właśnie dno i coś muszę z tym zrobić, bo niżej zabrnąć się już nie da, a trwanie w tej sytuacji psuje zarówno mnie, jak i Stefana. Wzięłam więc głęboki oddech i zaczęłam mierzyć się z tematem. Wciąż było trudno, chociaż miałam poczucie, że małymi krokami udaje się iść do przodu. Stefan wciąż był diabłem, wciąż siał postrach i wciąż dawał mi popalić. Tyle że ja zaczęłam powoli pracować nad odzyskaniem kontroli i pewności siebie. I chociaż na tej płaszczyźnie szło mi małymi krokami coraz lepiej, to każdy, absolutnie każdy trening okupiony był walką o kontrolę, histerycznymi odskokami i zapalaniem się oraz seriami baranów i podskoków. Nie ukrywam, że miałam już dosyć, a że zawzięłam się całkiem poważnie, to im bardziej Stefan fikał, tym bardziej starałam się nie odpuszczać, próbując udowodnić sobie i reszcie świata, że dam radę. Z jednej strony ta sytuacja dała mi sporo pewności siebie i poczucia, że jestem w stanie sobie poradzić z wieloma sytuacjami, a ta pewność siebie była mi bardzo potrzebna, kiedy wreszcie zaczęliśmy ze Stefanem odnajdywać wspólny rytm i język, ale z drugiej strony obiektywnie rzecz ujmując na tamten moment zachowanie Diabła nie ulegało najmniejszej właściwie zmianie. Do czasu drugiego przełomu.
A ten nastąpił przy okazji treningu ze stosunkowo łatwymi ćwiczeniami na drążkach, podczas którego Stefan znowu prezentował wachlarz swoich możliwości akrobatycznych. Nie robił wprawdzie nic szczególnie różniącego się od tego wszystkiego, co robił przez ostatnie tygodnie, ale czara się przelała i na Grubego wsiadł Trener, co by jednak sprawdzić jak sytuacja ma się z siodła. Jak tylko wsiadł okazało się, że… problemu właściwie nie ma. Stefan owszem był jak zawsze gorący i podszyty wiatrem, gdzieś tam odskakiwał, ale nie zapalał się, nie buntował, nie walczył. Ta sytuacja była pewnym pocieszeniem, bo raz, że oczywiście dobrze jest trenować z kimś, kto bez problemu radzi sobie z sytuacjami, z którymi Ty borykasz się od tygodni, a dwa, że dobrze jest się przekonać, że sytuacja jako taka nie jest bez wyjścia. Niemniej jest to poczucie równie miłe, co i frustrujące. Nie ukrywam, że gryzło mnie to mocno, ale przede wszystkim uświadomiło, że problem jest we mnie. To poczucie podszyte – nie oszukujmy się – głęboką frustracją, połączone z jednoznacznym dowodem na to, że się da (a skoro się da, to ja też muszę dać radę), było najlepszą na świecie motywację do pracy. Kilka następnych treningów dało mi zupełnie nowe spojrzenie na nasze problemy i pozwoliło obrać nowy kierunek naszej współpracy. Wzięłam głęboki wdech i… przestałam walczyć ze Strefanem. Zaczęłam koncentrować się na ruchu naprzód. Przestałam za wszelką cenę kontrolować Stefana, nie staram się go skracać, mieć pod sobą i w pełnej kontroli, kiedy tylko coś się dzieje. Wręcz przeciwnie, im bardziej coś się dzieję, tym bardziej jadę do przodu. To dla mnie spore wyzwanie na poziomie psychologicznym, bo jest we mnie odruch, by tę kontrolę mieć zawsze i za wszelką cenę, a równocześnie, by unikać trudnych sytuacji, szukać innego najazdu, uciekać i skracać. Fakt, że energia Stefana jest moim sprzymierzeńcem, a nie przeciwnikiem i to w szczególności w sytuacjach nerwowych jest dla mnie nowością, z którą się oswajam i którą próbuję przerobić w nawyk. Nie chodzi o to, by ze Stefanem galopować wesoło na luźnej wodzy, ale o to, by kontrola płynęła z dążności do ruchu naprzód, z wykorzystania energii, a nie z trzymania go żelazną ręką za wszelką cenę w ryzach. Przez długie tygodnie usiłując zachować nad Stefanem kontrolę, skracając go i trzymając w ryzach, osiągałam odwrotny efekty – kumulowałam nadmiar jego energii, która tylko czekała na pretekst do eksplozji. To nie jest tak, że Diabeł stał się nagle aniołkiem. To nie jest tak, że przestał być elektryczny, reaktywny na wszystko wokół. To nie jest tak, że całkiem przestał fikać i złościć się. Ale mimo to zmieniło się bardzo wiele – intensywność i częstotliwość jego ewentualnych wyskoków mocno się zmniejszyły, a powrót do dalszej pracy po ewentualnym wyskoku stał się płynniejszy i mniej nerwowy. Stefan przestał się wściekać i przestał walczyć, a zupełnie przy okazji poprawiła się sama jakość naszej pracy. Wyższy poziom energii zaczyna być moim sprzymierzeńcem przekładającym się na jakość wykonywanych ćwiczeń, a nie siłą, którą staram się za wszelką cenę poskromić i zdusić. Drugim, obok dobrego galopu, bardzo ważnym czynnikiem naszej nowej komunikacji, nad którym staram się pracować jest też moje panowanie nad własnym napięciem w ciele z równoczesnym niezostawianiem Stefana samego. Im mniej próbuję przytrzymać, im mniej sama się napinam, im mniej działam ręką, tym jest lepiej, ale przy tym wszystkim ważne jest, żeby Stefan nie został sam, żeby był cały czas jechany w łydkach i dosiadzie, nie tylko po to, by utrzymać go w kontroli, ale też po to, by dodać mu pewności siebie i spokoju, by z żadnym zadaniem nie zostawiać go samego, a równocześnie, by cały czas mieć go nie tyle w ryzach, co w kontroli wynikającej z decydowania o tempie i kierunku. Stefan wciąż jest tym samym energicznym i wybuchowym koniem i wciąż zdarza mu się eksplodować, ale przy tym trybie pracy te sytuacje są sporadyczne i dużo mniej spektakularne, a Stefan w ogólnym rozrachunku jest dużo spokojniejszy i dużo spokojniejsza jestem ja. Co więcej powoli małymi krokami udaje się jego energię przekładać na prace, a nie na szaleństwa. Przy tym wszystkim jakość, efekty, ale też frajda ze wspólnej pracy są dużo większe. Przez ostatnie tygodnie Diabeł bardzo dobitnie wytłumaczył mi, że jest koniem, z którym nie warto się kłócić, którego nie można próbować zdusić, bo on przyparty do muru nie mięknie, tylko idzie na noże, a te kłótnie i wzajemne przepychanki nie prowadzą donikąd. Z nim się trzeba dogadać, a nie go okiełznać. Jemu trzeba wskazać kierunek, a nie prowadzić na krótkiej smyczy, a im bardziej się stresuje, tym bardziej trzeba go wesprzeć i bujnąć do przodu zamiast kumulować. On jest typem, któremu za nic nie można oddać kontroli, ale równocześnie tej kontroli za nic nie można uzyskać duszeniem i gnieceniem go, bo to prowadzi tylko i wyłącznie do złości i buntu. A jak Gruby się złości, to nie waha się mówić o tym głośno i wyraźnie.
Teraz obok codziennych zadań treningowych, które ujawniają kolejne bieżące problemy i tematy do przepracowania, głównym celem jest wciąż dobry galop, od którego wszystko się zaczyna i przekuwanie go na właściwą pracę, z moim zachowaniem panowania nad tą energią – bez rozwlekania Stefana, ale też bez duszenia go. Do ideału jeszcze bardzo daleko, ale czuję, że wreszcie idziemy we właściwym kierunku, a nie kręcimy się w kółko. To był bardzo trudny miesiąc i wiele razy miałam ochotę zrezygnować z pomysłu przepracowywania tych pierwszych tygodni samodzielnie i po prostu zostawić Diabła Trenerowi i poczekać, aż wróci grzeczny i gotowy do dalszej współpracy. I chociaż kosztowało mnie to sporo siniaków i bardzo dużo frustracji, to nie żałuję, że postanowiłam zmierzyć się z tym tematem, bo była to bardzo potrzebna mi lekcja i bardzo ważne doświadczenie, które pozwoliło mi wyjść poza własną strefę komfortu, ale też przewartościować pewne rzeczy w głowie. Z perspektywy czasu wiem doskonale, że wnioski, do których dochodzę po tych tygodniach zmagania się z szaleństwami Stefana, to ubrane w inne słowa zdania, które Trener tłukł mi do głowy od dawna, tyle że czasem zwyczajnie nie ma innej drogi do zmiany, niż doświadczenie czegoś na własnej skórze i wyciągniecie własnych wniosków.