Trochę się u nas wydarzyło i pozmieniało od mojego ostatniego tekstu opublikowanego tutaj. Ciężko będzie w jednym tekście zmieścić ostatnie dwa lata, ale postaram się z grubsza podsumować najważniejsze wydarzenia.
W telegraficznym skrócie – pojechaliśmy na naszą pierwszą Cavaliadę w Poznaniu, gdzie całkiem przyzwoicie pojechaliśmy konkursy 110/115cm, a potem wszystko się posypało. Z jeżdżenia P klasy i apetytu na więcej cofnęliśmy się na konkursy 70/80cm, żeby ogarnąć chaos, który wziął nad nami górę. Było trudno i ciężko, ten czas okupiony był wieloma momentami zwątpienia i wieloma kryzysami, gdzieś otarliśmy się o koncepcję sprzedaży Stefana i zmiany konia, którą w tamtym czasie mocno lobbował nasz trener, ale ja się zawzięłam. Miałam wtedy w głowie taką myśl, że na przekór wszystkiemu i wszystkim ja jeszcze tym koniem pojadę N klasę. I pojechałam, zresztą znacznie szybciej niż zakładałam, rzucając te gniewne deklaracje. Sezon, który zaczęliśmy od zejścia na konkursy 70cm, zamknęliśmy bardzo spontanicznym debiutem w 120cm. To był jeden z najpiękniejszych momentów naszej wspólnej historii ze Stefanem. Nie dość, że ten dosyć paskudny sezon skończyliśmy wymarzonym debiutem w N, to jeszcze pojechanym na zero, co więcej był to dokładnie ostatni konkurs ostatnich zawodów, w których startowaliśmy w tamtym sezonie. Nagle okazało się, że nie tylko mogę tym koniem pojechać taki konkurs, ale jeszcze od czasu do czasu przejechać go na zero.
To oczywiście wywołało apetyt na więcej, na fali tej euforii zrealizowałam kolejny szalony projekt pojechania następnej Cavaliady w Poznaniu, tyle że już na poziomie małej rundy, a trzeba dodać, że były to trzecie moje zawody na tym poziomie. I znowu się udało, wprawdzie utłukliśmy na tych zawodach nieprzyzwoitą ilość zrzutek, ale przejechaliśmy i przeżyliśmy wszystko łącznie z finałem 125cm, a że nie jechaliśmy tych zawodów z naszym trenerem, a finał stał mocno wymiarowy, to nie było to takie oczywiste. Potem była kolejna Cavaliada w Krakowie, która była już nieco trudniejsza. Atmosfera Tauron Areny i takie „full Cavaliada experience” z widownią, areną, światłami i kosmiczną rozprężalnią, nieco nas pokonały pierwszego dnia, ale w kolejne dwa dni znów jakimś cudem udało nam się przetrwać. W międzyczasie odkryliśmy, że znacznie lepiej odnajdujemy się w sezonie halowym niż otwartym, udało nam się nawet uzbierać kilka oczek, ale ich ilość nigdy nie dawała perspektywy faktycznej walki o zrobienie drugiej klasy sportowej. Kolejny sezon otwarty był raczej z gatunku trudnych, znowu notorycznie zdarzały nam się perturbacje ze spływaniem i paniką w dojeździe do przeszkody z powodu strasznej podmurówki czy czegokolwiek innego potencjalnie wywołującego u Stefana atak serca. Z grubsza udawało mi się wszystkie parkury kończyć, ale w większości z wynikami pasującym do konkursu z jockerem a nie do zwykłego czy dwufazowego. Cierpliwie i żmudnie rzeźbiliśmy na poziomie N i skokowo Stefan był coraz lepszy, chociaż wciąż brakowało tej stabilnej głowy i pewności w parkurze, a przede wszystkim powtarzalności w naszych przejazdach.
Przełomem okazał się sezon halowy, absolutnie najlepszy w naszej wspólnej historii. Sezon, w którym ani razu nie zdarzyła nam się odmowa skoku i w którym od grudnia z każdych zawodów przywoziliśmy jedno oczko, łącznie z Cavaliadami w Poznaniu i w Krakowie. Sezon zamknęłam z poczuciem, że coś wreszcie kliknęło i zaczęliśmy oboje działać jak należy, a nasz bilans oczek wynosił 4 i dawał nadzieje na zrobienie do grudnia drugiej klasy sportowej. I tak doturlaliśmy się do aktualnego sezonu. Na ten moment mamy za sobą starty w czterech zawodach, wprawdzie złapaliśmy lekki przestój w łapaniu oczek i utknęliśmy na pięciu, ale czas mamy do grudnia. Stefan trzyma jak dotychczas doskonałą formę i jest coraz lepszy na tym pułapie. Co więcej coraz lepiej zgrywamy się ze sobą, nasze przejazdy są coraz płynniejsze i coraz równiejsze. Może właśnie dlatego dopadł mnie lekki kryzys i frustracja związana z wiecznymi zrzutkami i powracającym schematem naszych startów – dobry przejazd, ale jedna zrzutka. Biję się z myślami, co w tej sytuacji mogę zrobić i zmienić, jak wyjść z tego lekkiego kryzysu. Być może brak mi w tym wszystkim już cierpliwości, być może zbyt mocno sama siebie obciążam, niemniej fakt jest taki, że mimo naszego pozornego wyjścia na prostą i stabilizacji, którą osiągnęliśmy jestem daleka od zadowolenia i satysfakcji. Może to moment na trochę więcej luzu, a może na większą mobilizację, czas pokaże.
Oczekiwania pozbawiają nas radości z tego co już mamy i skutecznie utrudniają osiąganie założonych celów bo jako jedyne ingerują tak mocno w nasze już dość świadome jeździectwo. To niebywale trudne jeździć i startować bez obciążenia głowy swoimi oczekiwaniami ale gdy to się uda to i radość wraca i pożądane wyniki. Najlepsze wyniki osiągamy zwykle wtedy kiedy najbardziej nam się wydaje, że nie jesteśmy w stanie czy nie jesteśmy gotowi aby je osiągnąć bo to jest moment kiedy nie mamy oczekiwań 🙂