No i jesteśmy po naszych pierwszych wspólnych zawodach. To był prawdziwy rollercoaster – raczej trudne dla Stefana warunki na miejscu, sporo zamieszania na rozprężalni, nocna wichura, nerwy w boksie i oczywiście przygody z samymi startami. Mieliśmy dwa naprawdę kiepskie przejazdy z solidną dawką punktów karnych, odpalaniem wrotek, spływaniem przed przeszkodą i szeroko pojętym chaosem, ale też jeden dobry, spokojny, równy, pod pełną kontrolą i wreszcie jeden świetny w dobrym tempie i niezłej komunikacji, a w efekcie też i pierwszą wspólną rundę honorową. Pod wieloma względami te zawody okazały się sporym wyzwaniem, ale cieszę się, że wzięliśmy w nich udział. Wszystkie te doświadczenia przekładają się na wnioski i wskazówki do dalszej pracy. Oboje ze Stefanem uczymy się siebie nawzajem, a te trzy dni z całą pewnością pozwoliły wiele się o sobie dowiedzieć.
Fot.: Ola Zając
Na miejsce przyjechaliśmy w czwartek. Stefan, mimo nerwów przy wchodzeniu do przyczepy i niecierpliwienia się w podróży, dobrze odnalazł się na miejscu i w boksie był bardzo spokojny. Bez większych fajerwerków pojeździliśmy na hali, szczęśliwie warunki mieliśmy idealne, dwa czy trzy konie jeździły razem z nami, nie było tłoku i zamieszania, a Stefan nowe miejsce przyjął względnie spokojnie. Tym spokojniejsza byłam o piątkowe starty. Nazajutrz rzeczywistość okazała się nico inna niż się spodziewałam. Rano zastałam Stefana już lekko poddenerwowanego, zresztą i po stanie boksu – pościąganych i porozrzucanych żłobach czy słomie uformowanej w zgrabne kopczyki – można było się domyślać, że Stefanowi zamieszanie w stajni dało się we znaki. Starty mieliśmy dopiero koło 13, więc po śniadaniu wzięłam blondyna na spacer. Szybko okazało się, że zamieszanie, konie, ludzie, samochody i charakterystyczny dla zawodów harmider mocno Stefana przerażają. Silny wiatr, sprawiający, że wszystko szumiało i szeleściło nie ułatwiał sytuacji. Stefan fukał, odskakiwał, podskakiwał i wyrywał się. O staniu w miejscu nie było mowy, a i spacerowanie było raczej mocno wesołe.
Fot.: Ola Zając
Kiedy przyszedł czas na rozgrzewkę na rozprężalni do stresu Stefana dołożyły się konie, które wzbudzały w nim kolejne pokłady emocji. Przy każdym ciasnym mijaniu, każdym galopie słyszanym za zadem, każdym mocniejszym lądowaniu po przeszkodzie albo rżeniu, Stefan odpalał wrotki i fikał. Ostatecznie skoczyliśmy parę razy stacjonatę i okser, celując w momenty większego luzu i głównie skupiłam się na przejściach i skupianiu uwagi Stefana na sobie, ale nie będę udawać, że jego nerwy nie udzieliły się też mnie. W piątek jechaliśmy dwa konkursy – 60cm i 80cm. Ten pierwszy okazał się totalną pomyłką. Stefan wjechał na halę, nadymał się, nafukał i jak ruszył galopem, tak uznał, że idea jest taka, żeby na hali w możliwie szybkim tempie wykręcić kilka kółek i ósemek i mieć to za sobą. Kucykowa wysokość przeszkód nie stanowiła dla niego żadnego wyzwania, więc odpalił trzecią kosmiczną i po prostu galopował ile fabryka dała, napinając się i goniąc węża. Kiedy jadący po nas koń zarżał, to Stefan odpalił wrotki w drugą stronę i w efekcie na jedną z przeszkód musieliśmy najechać ponownie. Ten przejazd to był pełen chaos. Do kolejnego konkursu mieliśmy kilka koni, więc na rozprężalni próbowaliśmy możliwie złapać luz. Ustaliliśmy z Trenerem, że spróbuję pojechać jak najwolniej, jak najbardziej przez nóżkę. W efekcie udało się ten drugi przejazd przejechać dużo bardziej pod kontrolą i zgodnie z planem, a do tego na czysto, Stefan trochę wyluzował, cały czas był ze mną, a i ja spuściłam trochę powietrza.
Fot.: Ola Zając
Następnego dnia startowaliśmy ze Stefanem tylko w 80cm. Nasz konkurs był rano, co nie pozostawiało zbyt wiele czasu na nakręcanie się i nerwówkę, wpływając pozytywnie na nas oboje. Parkur podobnie zresztą jak poprzedniego dnia nie był trudny, rozprężalnia wciąż wzbudzała wiele emocji, ale było zdecydowanie lepiej niż w piątek. W efekcie ustaliliśmy z Trenerem, że spróbuję pojechać trochę szybciej niż poprzedniego dnia, ale z takim założeniem, że jeśli Stefan zacznie być poza kontrolą, to wrócimy do galopu przez nóżkę. Na parkurze zgodnie z planem spróbowałam pojechać nieco szybciej, ale bez ścigania się, pamiętając o tym, żebyśmy wciąż przede wszystkim byli ze sobą, a nie testowali trzecią kosmiczną na zakrętach. W tym niezłym tempie dojechaliśmy do końca na czysto. Walka o dobrą lokatę nie była zupełnie moim celem, ale w ostatecznym rozrachunku okazało się, że ten przejazd dał nam piąty czas w konkursie, co jest tym milszym zaskoczeniem, że jest najlepszym dowodem na to, że koncentrując się na spokoju i dobrym tempie, jesteśmy ze Stefanem w stanie bez większej spinki dowozić fajne wyniki. Ostatecznie zajęliśmy piąte miejsce z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli dekoracją i rundą honorową, podczas których, nie ukrywam, że ku mojemu zaskoczeniu – Stefan pozostał absolutnym dżentelmenem.
Fot.: Ola Zając
Na niedzielę luzu i dobrej passy nam już nie starczyło. Znów jechaliśmy tylko 80cm i chociaż na rozprężalni wydawało się być nieźle, to na parkurze nerwy wzięły górę, ciężko właściwie powiedzieć nad kim bardziej, ale nasz przejazd można określić jednym słowem – masakra. Stefan odpalił wrotki zaraz po wjeździe na parkur, a ja zamiast go puścić i dojechać do tego tempa, zaczęłam się z nim przeciągać i sama się spinać. Znowu zaliczyliśmy spłynięcie w linii, jakąś zrzutkę i generalnie wkładam ten przejazd między te, których się wstydzę, bo było raczej strasznie. Pretensje mam oczywiście tylko do siebie, bo Stefan był dokładnie taki sam jak dzień wcześniej, tyle, że w sobotę to jego napięcie i odpalanie wrotek przekułam w dobre tempo, a w niedzielę w walkę o kontrolę. Nerwy zdecydowanie wzięły nade mną górę, chociaż fakt, że złożyło się na to pewnie i kilka innych czynników. Z całą pewnością nocna wichura mocno dała Stefanowi w kość. Kiedy przyjechałam do niego rano, zastałam go w boksie, w którym znowu przeprowadził generalne porządki, ze śladami kopania i tłuczenia się, a przede wszystkim wściekłego jak osę. Nie sądziłam, że ten miły i szukający kontaktu z człowiekiem koń, który na co dzień nadstawia uszy do drapania i grzebie po kieszeniach, może straszyć zębami i machać mi nad głową kopytem. A jednak. Rano Stefan był zwyczajnie wściekły, tłukł się, straszył, nie pozwalał sobie wyczyścić nóg, straszył zębami, wymachiwał kopytami i w niczym nie przypominał konia, którym jest normalnie. Pięć lat doświadczenia w małżeństwie podpowiedziało mi, że jak chłop głodny, to zły i uznałam, że wcześniejszy obiad może mu poprawić nastrój. I faktycznie z pełnym brzuchem był już nieco bardziej ogładny, ale wciąż daleko mu było do tego miłego przytulaka, którego na co dzień zastaję w boksie. Stefan był ewidentnie mocno zestresowany, a cała sytuacja go przerosła. Na zewnątrz znowu strasznie wiało, wszystko szumiało, skrzypiało i szeleściło. Jego nerwy i złość z pewnością odbiły się na naszym przejeździe, ale z całą pewnością gdyby mnie starczyło spokoju i opanowania, to udałoby nam się przejechać ten ostatni konkurs dużo lepiej.
Fot.: Ola Zając
Nie jestem z tego naszego wspólnego debiutu, a właściwie z siebie samej szczególnie zadowolona, chociaż były i świetne momenty, z sobotnim przejazdem na czele, ale mimo wszystko bardzo się cieszę, że wzięlismy w tych zawodach udział. Sporo się dowiedziałam i było to ważne doświadczenie. Przede wszystkim wiem, jak Stefan czuję się i zachowuje na zawodach, w nowym miejscu, wystawiony na cały ten okołostartowy harmider. Elbrus przyzwyczaił mnie komfortu startowania z koniem, na którym same zawody nie robią większego wrażenia. Ze Stefanem muszę się nauczyć startowania z koniem, który na wstępie potrzebuje od jeźdźca dużo więcej wsparcia i spokoju, bo sam mocno się tym wszystkim wokół emocjonuje. Muszę być gotowa na to, że Stefan będzie wymagał dużo więcej uwagi i czasu na zawodach, że muszę wybierać takie miejsca na starty, gdzie mogę z nim swobodnie spacerować pomiędzy konkursami, albo go przelonżować i pozwolić spuścić trochę pary. Muszę pamiętać o tym, że Stefan na każdym etapie zawodów będzie potrzebował z mojej strony opanowania i wsparcia, bo wszystko to jest dla niego nowe i stresujące. I wreszcie muszę być gotowa na elastyczne podejście do samych startów, a czasem rezygnację z ostatniego dnia, jeśli okaże się to zbyt dużym wyzwaniem.
Fot.: Ola Zając
Wiem też, w jaki sposób powinniśmy się rozprężać, żeby było to dla nas obojga najbardziej komfortowe, wiem, że Stefan stresuje się w tłumie koni, że skakanie w dużym zamieszaniu tylko go stresuje i nakręca, najlepiej więc możliwie skupić się na rozluźnianiu i koncentrowaniu jego uwagi na mnie. Podczas treningów będziemy też starali się ćwiczyć pracę w większym zamieszaniu, żeby Stefan, który zwykle skacze w mocno komfortowych warunkach pustej czy prawie pustej hali, przyzwyczajał się też do pracy przy większej ilości bodźców. W domu musimy też z pewnością popracować nad naszą relacją, im bardziej ja będę liderem, tym pewniej będzie się czuł Stefan we wszystkich nowych strasznych miejscach, tego z całą pewnością zabrakło w Michałowicach. Podczas samych treningów musimy też więcej skupić się na skokach w mocniejszym tempie. Tak, żebym w domu nauczyła się radzić sobie z tym szybszym tempem i z momentami, kiedy Stefan odpala wrotki, bo skacząc na co dzień z galopu przez nóżkę, trudno mi się odnaleźć na zawodach, kiedy Blondyn chciałby koniecznie włączyć trzecią kosmiczną. A i on musi się nauczyć, że skaczemy z mocnego tempa, ale zawsze pod kontrolą i ze mną, a nie w trybie pełnego szaleństwa i lecenia przed siebie bez ładu i składu. Musimy nabrać do siebie zaufania w tym większym tempie i większego wyczucia.
Fot.: Ola Zając
Moim prywatnym zadaniem jest też praca nad moją głową i panowanie nad nerwami. Z młodym, wrażliwym i elektrycznym koniem ten spokój w każdej sytuacji jest podstawą. Stefan jest na moje nerwy szczególnie wrażliwy i one w Michałowicach ewidentnie przełożyły się na te dwa kiepskie przejazdy. Mam zresztą dobre porównanie, bo mieliśmy podczas tych zawodów dwa starty, kiedy nerwy wzięły nade mną górę i dwa takie, kiedy panowałam nad swoimi emocjami bez względu na to, co wyczyniał Stefan na rozprężalni i parkurze. W obu przypadkach, kiedy mnie udało się zachować zimną krew, przejechaliśmy na czysto, a w jednym skończyliśmy przy okazji na niezłym miejscu. To się nazywa motywacja do pracy nad sobą. Poza wszystkim na pewno oboje musimy się też zwyczajnie „ojeździć” i nabrać doświadczenie w tych wspólnych startach, nauczyć się odpowiedniego rytmu, najlepszej dla nas rutyny. To nasz pierwszy wspólny sezon, a zarazem pierwszy sezon Stefana, nie da się tych wszystkich trudności, które odkryliśmy w Michałowicach przepracować inaczej niż właśnie startując – na luzie, spokojnie i bez presji na wyniki. Te pierwsze zawody były z pewnością pod wieloma względami największym wyzwaniem. Trochę nie wiedziałam czego się spodziewać, co dodatkowo mnie stresowało. Teraz jestem bogatsza o to doświadczenie i wiem, nad czym mam pracować. Mamy co szlifować do kolejnych startów, a te już z początkiem kwietnia, więc czasu jest akurat tyle, żeby doświadczenia z Michałowic przetrawić, spróbować skorygować i znowu zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem!
Fot.: Ola Zając
Może sprawdzisz standardowe ogłowie? Mój kon odporny na wszystkie patenty, przy takim ogłowiu zaczął się wspinać, u nas kilka koni w stajni histerycznie na nie reagowali, warto sprawdzić