Kolejne po umiarkowanie udanych wrześniowych zawodach w Swoszowicach były starty w Kielcach. Z tymi zawodami było tak, że pierwotnie miałam nie jechać ich wcale, ostatecznie okazało się, że jednak wystartuję, potem wpadła mi możliwość przejechania jednego dnia z Anjo podczas tych zawodów, a na tydzień przed wyjazdem okazało się, że mam jeszcze do kompletu Chacco. Z niestartowania wcale wyszło mi startowanie z trzema końmi. Zapowiadało się fantastycznie, bo zawody z wszystkimi trzema chłopakami wydawały się doskonałą perspektywą, ale szybko okazało się, że wyszła z tego raczej katastrofa.
Cała koncepcja startów na trzech koniach w umiarkowanie obsadzonych zawodach, gdzie w L, w którym startowałam z całą trójką chłopaków, było poniżej 20 koni, była nieco karkołomna i oznaczała duży chaos i pośpiech przy przesiadaniu się z konia na konia. W efekcie mimo raczej kameralnej i domowej atmosfery czułam w sobotę duża presję, mimo że w gruncie rzeczy nałożyłam ją sama na siebie. Do tego niefortunnie i właściwie wbrew poradom Trenera ustaliłam kolejność startów na chłopakach, zakładając, że ze Stefanem będę potrzebowała najwiecej czasu na rozprężenie i najlepiej jeśli wystartuje nim jako pierwszym. Dotychczas często startując na dwóch koniach nim jechałam pierwszym i ten schemat się sprawdzał. Cóż, tym razem, zgodnie z przewidywaniami Trenera, nie sprawdził się wcale, nerwówka i przepychanki podczas startu ze Stefanem totalnie mnie rozbiły i rozwaliły mi przejazdy z pozostałymi chłopakami. Już najazd na jedynkę był zły i już przed jedynką Stefan się zapalił, a do dwójki przez mój kiepski najazd spłynął dwa razy. Reszta przejazdu odbyła się w stylu, który roboczo można określić „ręka-noga-mózg na ścianie” lub alternatywnie „walka o przetrwanie”. Było więcej niż strasznie, w okser wpakowałam go na tyle koncertowo, że pofrunęliśmy razem z drągiem i cud, że się na niego nie nabiliśmy. Przejazd treningowy można uznać za niewiele lepszy. Odcięło mi mózg totalnie, przestałam myśleć o kolejnych przeszkodach, straciłam kontrolę i już jej nie odzyskałam.
Z Anjo, którym jechałam jako drugim, jechało mi się dużo lepiej, ale głównie dzięki temu jak bardzo pewny, łatwy w prowadzeniu i samodzielny jest to koń. Mojego myślenia nie było tam za grosz. Co więcej moje rozsypywanie się dopiero zaczynało eskalować, żeby osiągnąć punkt kulminacyjny podczas przejazdu z Chacco z którym powtórzyłam błąd z przejazdu ze Stefanem, źle poprowadziłam go do dwójki i pozwoliłam mu się zatrzymać. Poziom moich nerwów był już taki, ze udzielił się i Chacco, który – zupełnie jak nie on- zabrał się ze mną i przewiózł mnie aż do szóstej przeszkody, na której definitywnie odmówił współpracy, bo znów poprowadziłam go bez ładu i składu. W przejeździe treningowym dotarliśmy jakimś cudem do końca, ale ja byłam już raczej kłębkiem nerwów. Po zakończeniu startów, wsiadłam treningowo na Stefana, a na Chacco wsiadła trenerka, żeby spróbować na spokojnie przepracować temat. Chacco skakał bez zarzutu, a i Gruby wydawał się po chwilowej przepychance wrócić względnie pod kontrolę.
W niedziele Chacco pierwszy przejazd przejechał kontrolnie pod Trenerka, a drugi pokonaliśmy już razem na spokojnie i bez większych problemów chociaż z jedną zrzutką w pierwszej fazie. Niemniej Chacco prowadził się naprawdę dobrze, co zresztą nie było dla mnie większym zaskoczeniem, bo lubię z tym koniem startować i byłam pewna, że wynik poprzedniego dnia nie jest efektem problemów tego konia czy z tym koniem, tylko mojego totalnego rozsypania się. Do licencji ze Stefanem podchodziłam względnie spokojnie. Wydawało mi się, że poprzedniego dnia po zakończeniu konkursów na spokojnie przepracowaliśmy temat ze Stefanem skacząc jeszcze treningowo, a przejazd z Chacco dał mi nieco luzu. Niestety znowu wyszło inaczej niż się spodziewałam, wprawdzie oba przejazdy były bez zatrzymań i odmów na przeszkodach, ale dalekie były od dobrych przejazdów. Stefan zapalił się już po jedynce, w obu przejazdach gdzieś w środku parkuru odpalił się i zaczął brykać, generalnie brakowało obojgu nam spokoju, płynności i porozumienia, licencji nie zdałam i to w jakimś sensie przelało czarę goryczy tych zawodów i zdecydowanie przekroczyłam przyswajalny przeze mnie poziom frustracji.
Sobotnim spartaczonym przejazdem z Chacco samym w sobie nie przejmowałam się tak bardzo, chociaż i to dołożyło cegiełkę do mojego stanu, bo sytuacja z ogierem dowodziła najlepiej na świecie, że jednak nie radzę sobie z nerwami w parkurze i nie potrafię zapanować nad swoją głową, mimo że po poprzednich zawodach wydawało mi się, że mam nad sobą względną kontrolę. Starty z Chacco w sobotę poszły mi strasznie, ale nie były oznaką większego problemu z tym koniem czy moją komunikacją z nim, tylko mojej słabej głowy, a to w kontekście sytuacji ze Stefanem było jednak mniejszym problemem. Ze Stefanem kończyłam te zawody z poczuciem, że nie tylko strasznie dałam ciała, nie tylko udowodniłam sobie, że moje trzymanie nerwów na wodzy w parkurze to w istocie tylko iluzja, ale przede wszystkim zrozumiałam, że mamy jakiś grubszy problem. Po całkiem udanych startach w Michałowicach, ostatnie dwa wyjazdy na zawodach kończyłam z bilansem spłynięcia, odmowy czy zatrzymania w każdym praktycznie parkurze. A to oznaczało, że mamy problem i to taki, którego wcześniej nie mieliśmy i który ani trochę nie wyglądał na błachy i łatwy do rozwiązania. Szczęśliwie przed końcem sezonu otwartego miałam w perspektywie jeszcze jedne starty, z początkiem października w Swoszowicach, więc mieliśmy dwa tygodnie, żeby przepracować problem w domu i zmierzyć się z nim na ostatnich zawodach otwartych w sezonie.
Zdjęcia: Ola Zając – Fotografia
[…] buy clindamycin[…]
buy clindamycin