W ubiegły weekend zaliczyliśmy ze Stefanem wycieczkę na parkury treningowe w Michałowicach. To był intensywny czas i chociaż nie mogę powiedzieć, żebym wracała po tym wyjeździe zadowolona, to bardzo się cieszę, że mieliśmy szansę zmierzyć się z tym wyzwaniem i wyciągnąć wnioski z kolejnych wspólnych doświadczeń. Trochę nie mogłam się tego wyjazdu doczekać. Ja sama nie startowałam od ponad roku, więc wizja przejechania choćby treningowych parkurów była więcej niż emocjonująca, a i Stefan ostatnio na parkurach był w grudniu, a startował wtedy pod Trenerem, więc to, jak sobie poradzimy, było wielką niewiadomą. Zresztą dodatkowym emocjonującym czynnikiem był fakt, że Stefan pierwszy raz miał wyjechać na zewnętrzny plac, a nie na halę. Do końca nie było wiadomo, jak zachowa się na otwartej przestrzeni i to w Michałowicach, gdzie na placu położonym na górce zawsze mocno wieje, a wokół jest sporo zamieszania. W całej tej mocno niepewnej i niewiadomej sytuacji miałam jednak poczucie, że dotarliśmy do momentu, kiedy wreszcie zaczęliśmy się dogadywać i jesteśmy gotowi na wspólne starty.
W dniu wyjazdu Stefan bezproblemowo zapakował się do koniowozu, dobrze zniósł transport i był, jak na swoje standardy, całkiem zrelaksowany w nowym miejscu. Plan był taki, że przejedziemy konkursy 90cm i L zarówno w sobotę, jak i w niedzielę. W sobotę Stefan na rozprężalni był mocno nabuzowany i chociaż nie mogę narzekać, żeby jakoś specjalnie brykał czy się zapalał, to czułam, że jest napięty i ciężko było go utrzymać już podczas rozgrzewki i pierwszych skoków. Faktem jest, że przejazd w dziewięćdziesiątce po prostu skopałam. Wprawdzie przejechaliśmy na czysto i Stefan skakał naprawdę dobrze, ale ja trzymałam go od pierwszej do ostatniej fouli na parkurze. Gruby szedł piecem i bardzo mocno targał do przeszkód, a w każdej lini urwał foulę, ale ja zamiast jechać z nim w tym tempie, dałam się ponieść panice, usztywniłam się i trzymałam zamiast jechać. Dopiero na filmiku zobaczyłam, że Stefan wcale nie leciał tak na łeb na szyję, jak mi się wydawało i wystarczyło po prostu jechać zamiast walczyć o kontrolę. Do eLki szczęśliwie udało mi się opanować emocje i przetrawić całą sytuację, wyjechałam na parkur już spokojniejsza i w efekcie ten przejazd był naprawdę niezły. Stefan szedł jak burza, świetnie galopował i chociaż targał strasznie, to dał się prowadzić, a ja zamiast z nim walczyć zaczęłam jechać i w efekcie tę eLkę Gruby przeszedł na czysto bez mrugnięcia okiem, chociaż żeby go zatrzymać musiałam przegalopować jeszcze dobrych parę kółek. Niczego się nie spłoszył, w nic nie patrzył, dwie przeszkody trochę mu wyrosły w oczach i czułam, że na dwie czy trzy foule przed odbiciem zaczął się nadymać, ale wystarczyło cmoknąć, żeby wskoczył bez wahania. Ta sobota dodała mi trochę skrzydeł, ale też dała do myślenia i uświadomiła, że muszę przestać za wszelką cenę trzymać i walczyć o kontrolę, a zacząć jechać ze Stefanem w tym wyższym tempie, które jemu odpowiada. To jest dla mnie nowość, bo w domu muszę Grubemu to wyższe tempo narzucać, a tymczasem na zawodach wystarczy z nim być i go ukierunkować.
Z takim nastawieniem wyjechałam w niedzielę, spodziewając się, że te przejazdy będą łatwiejsze, bo raz, że ja byłam mądrzejsza o doświadczenia poprzedniego dnia, a dwa, że Stefan będzie napewno spokojniejszy. Nic bardziej mylnego. W niedzielę mocno wiało i ten wiatr totalnie pokonał nas oboje. I chociaż na rozprężalni Stefan był całkiem niezły, to już na parkurze zjadło nas wszystko. Zewsząd coś wiało, skrzypiało, szumiało i szeleściło. Stefan przed trzecią przeszkodą spłynął, bo za nią szeleściło i straszyło drzewo i to był w zasadzie początek końca. Zamiast stanowczo Grubego wcisnąć w tę przeszkodę, to pozwoliłam spłynąć mu jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Bardzo szybko ten przejazd zmienił się w festiwal przepychanek, chodów bocznych, nagłych zwrotów i cofania przez całą długość placu. Im dłużej to trwało, tym bardziej oboje się nakręcaliśmy – Stefan, że świat go pożre i otchłań pochłonie, a ja, że nie mam szans, żeby nas przez ten parkur przepchnąć. Było strasznie, żenująco i frustrujaco. Udało się w końcu Stefana dwa razy upchać z wieloma przerwami na akrobacje, cofania, furczenie i panikę. Trwało to całe wieki i oboje nas doprowadziło do granicy wytrzymałości. W tej sytuacji eLki jechać nie było sensu, skoro udało się osiągnąć efekt na niższej wysokości, szczególnie, ze Stefan zjeżdżając z parkuru był cały mokry i jak się okazało rozciął sobie (szczęśliwie powierzchownie) nogę, ćwicząc chody boczne w mocno dynamicznej wersji.
Skłamałabym mówiąc, że wracając do stajni nie byłam sfrustrowana i zła na siebie. Ale z perspektywy czasu cieszę się, że mam to doświadczenie na koncie, bo chociaż była to ciężka lekcja, to jednak dużo mnie nauczyła. To było najlepsze przypomnienie, że w parkurze trzeba być szybkim, elastycznym i błyskotliwym w reakcjach. Nic nie jest dane raz na zawsze i nic nie jest stałe. Z perspektywy tego doświadczenia wiem, że w niedzielę popełniłam dwa błędy, a cała reszta była tylko efektem tych błędów. Pierwszy, kiedy wjechałam na większym luzie na parkur zakładając, że będzie tak jak poprzedniego dnia, tylko łatwiej. Drugi, kiedy nie zareagowałam jednoznacznie i stanowczo po pierwszej odmowie Stefana. Wszystko, co wydarzyło się potem było tylko i wyłącznie efektem tych dwóch błędów, a im dłużej pozwalałam na histerię i samowolkę Stefana, tym trudniej było z tego stanu wybrnąć i tym bardziej on eskalował. Jestem o to doświadczenie mądrzejsza i wiem, że następnym razem muszę być czujniejsza i bardziej stanowcza, nie dać się ponieść własnym nerwom i nie dać się zwieść dobrej fali. Każdy dzień to nowe wyzwanie. Cieszę się, że ta sytuacja wydarzyła się na parkurach treningowych, kiedy mogliśmy przewalczyć temat, a nie na zawodach, gdzie po trzeciej odmowie oddzwoniono by nam eliminacje i tyle by było z przepracowywania problemu. Wiem też, że nie ma innej drogi niż jeżdżenie ze Stefanem jak najwiecej się da w jak najróżniejsze miejsca i wystawianie go na jak najwiecej bodźców. Tego problemu przepracować w domu się nie da, bo choćbym zatrudniła cały nasz team w roli orkiestry marszowej towarzyszącej nam podczas treningów, to i tak nie odtworzę sytuacji z zawodów i wyjazdów, kiedy wokół dzieje się absolutnie wszystko i absolutnie wszystko jest nieprzewidywalne i mocno straszne. Stefan musi się nauczyć pracować i być ze mną choćby się waliło i paliło, a ja muszę się nauczyć egzekwować od niego i wymagać, choćby był w amoku i histerii, a tego oboje nauczymy się tylko na wyjazdach. Patrzę więc na to doświadczenie z nutka żalu do samej siebie, ale przede wszystkim zadaniowo, a ta nutka żalu nie prowadzi do frustracji i popadania w czarną rozpacz, tylko jest ukłuciem motywującym do pracy.
Wracam z tego wyjazdu z jednej strony zła na siebie i zmotywowana do pracy nad sobą, bo to właśnie nad sobą muszę przede wszystkim pracować. Stefan taki właśnie jest – gorący i reaktywny, muszę się nauczyć nim kierować i wtedy, gdy histeria bierze górę, bo ta napewno będzie nad nim brała górę jeszcze nieraz. Ale z drugiej wracam zachwycona Stefanem, bo w sobotę skakał fantastycznie, a i w niedziele, kiedy już skakał, to przeszkody nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. W sobotę świetnie galopował, skakał wszystko i eLke naprawdę dobrze mi się jechało. To doświadczenie to dla mnie też dowód na to, że tak naprawdę najwiecej uczymy się na wyjazdach i że ze Stefanem musimy się teraz jak najwiecej objeździć. Oboje musimy się nauczyć panować nad nerwami i pracować w tej parkurowej energii. Na szczęście kolejna okazja do pracy nad sobą i łapania nowych doświadczeń już niedługo!