Stefan w drugiej połowie stycznia postanowił nieco zrewidować moje plany na początek tego roku i rozciął sobie nogę. Rana była wprawdzie tylko powierzchowna, a cała sprawa mocno błacha, szczególnie, że zrobił to w obecności weterynarza, niemniej chcąc wyprowadzić go z tematu właściwie musiałam odstawić go od pracy i zrobić mu małe ferie. Stefan, jak się szybko okazało, nawet i z najbłahszego problemu potrafi wykręcić grubszą imprezę. Z powierzchownego rozcięcia zrobiło nam się cztery tygodni stania, bo Diabeł najpierw wyciągnął sobie wszystkie szwy, a potem skutecznie utrudniał gojenie się rany swoją ekscytacją wobec otaczającej go rzeczywistości rosnącą wprost proporcjonalnie do ilości dni upływających od odstawienia go od pracy. Nie da się ukryć, że taki scenariusz nieco mnie frustrował, bo – chociaż nie mieliśmy w najbliższych planach Olimpiady i zresztą z dwojga złego, jeśli taka głupota miała nam się przytrafić, to lepiej teraz niż w sezonie – styczeń i luty mieliśmy spędzić nieco inaczej. W planach miałam dwa wyjazdy na parkury szkoleniowe w Facimiechu, z których Diabeł sprytnie się wykpił, a i sama przerwa od pracy teraz, kiedy wszystko zaczynało nam się z wolna składać do ładu – mocno mnie frustrowała. Spodziewałam się przy tym powtórki z rozrywki i ekscesów ze Stefanem rodem z jego rekonwalescencji, tymczasem okazało się, że na przestrzeni ostatnich miesięcy nasze relacje na tyle się unormowały, że ta przerwa, chociaż oczywiście trudna, była dużo spokojniejsza i normalniejsza niż poprzednio.
Szczęśliwie tak się złożyło, że mimo chwilowego pauzowania Stefana, ja przez ostatnie tygodnie tak całkiem się nie obijałam, ponieważ miałam przyjemność okazjonalnie wsiadać na kilka innych koni z Teamu, co samo w sobie było ciekawym doświadczeniem. Dla mnie jako dla osoby, która na codzień jest stuprocentowym jeźdźcem jednego konia, było to bardzo pouczające i ciekawe. Przez ostatnie tygodnie znalazłam się na trzech koniach. Mocno różniących się od siebie nawzajem, ale też i od Stefana, do którego przez ostatnie miesiące zdążyłam bardzo przywyknąć. Jeżdżąc na jednym tylko koniu zaczyna się chcąc nie chcąc funkcjonować w formie bańki, choćby i podświadomie przyjmując, że to jest właśnie poziom zero. Dostrzega się wady, trudności i błędy, ale przestaje się doceniać zalety tego konkretnego konia, własne przyzwyczajenia i nawyki są niekiedy tak silne i tak mocno wpojone, że trudno je wyplenić. Doświadczenie jazdy na innych koniach przypomniało mi, że wielu zalet swojego konia nie doceniam na codzień, bo zwyczajnie mam je w pakiecie, a i uświadomiło mi wiele moich problemów, które na przestrzeni ostatnich miesięcy pracy ze Stefanem połączyły się dla mnie w jedność z tym koniem.
Mamy na codzień ze Stefanem trochę powracających trudności, z którymi borykamy się z większym lub mniejszym natężeniem, a do których istnienia oboje przyłożyliśmy się po równo. Jednym z takich problemów jest zapalanie się Stefana i włączanie trzeciej kosmicznej przeplatanej wesołymi baranami, odskokami w bok i szeroko pojętą nieokiełznaną wesołością bądź wściekłością w zależności od aktualnego nastroju. Z jednej strony jest Allubet, dla którego taka forma dynamiki jest zwyczajnie charakterystyczna. A z drugiej jestem ja ze swoim napięciem i asekuracyjnym podejściem, które tylko nakręca problem. Mnie to stresuje, a im bardziej mnie to stresuje, tym bardziej Stefan eskaluje. Fakt, że mam przy tym tendencję do spinania się na wyrost, jeszcze zanim on zdąży się nakręcić, blokuje mnie przed większą konsekwencją, przed dążeniem do ruchu naprzód, przed wymaganiem od Stefana większego zaangażowania i wyższej energii. Jazda na innych koniach, które, tak się złożyło, stanowią całkiem niezły przekrój w kwestii dynamiki, uświadomiła mi bardzo dobitnie, że problem jest w dużej mierze we mnie. Stefan oczywiście ma taki a nie inny sposób bycia, jest dosyć elektryczny w reakcjach, a przy tym silny i szybki, jeśli ma na to akurat ochotę, niemniej moja postawa, moje napięcie tę jego elektryczność tylko potęgują. Przez ostatnie tygodnie siedziałam na koniu w typie „do pchania”, na koniu umiarkowanie dynamicznym, który owszem nie wymaga pompowania, ale jest z natury oazą spokoju i na koniu o dynamice gdzieś tam bardziej lub mniej zbliżonej do Stefana, może z mniejszą intensywnością realizacji swoich fantazji niż ma to w zwyczaju Allubet, niemniej jednak o wciąż podobnym charakterze. Na każdym z tych trzech koni siedziałam zupełnie inaczej niż na Stefanie. Na żadnym z nich nie napinałam się na wstępie, z założenia. Na żadnym z nich nie zastanawiałam się nad tym, co akurat dzieje się na hali, albo za drzwiami, przewidując festiwal wesołości i nieposłuszeństwa. Na żadnym z nich bryknięcie czy odskoczenie nie wywoływało we mnie stresu czy usztywnienia. Dotychczas wydawało mi się, że zapanowałam nad swoim napięciem w siodle, nad przewidywaniem katastrofy i stresowaniem się na wyrost – ludźmi na hali, końmi, straszakami, tym że komuś zajadę drogę albo w inny sposób skomplikuję życie. Ale dopiero teraz, czując różnicę między sobą na moim własnym koniu, a na innych koniach bez względu na ich tendencję do zapalania się czy płoszenia, sposób reakcji, charakter i dynamikę, widzę, że tak naprawdę problem w swojej pracy ze Stefanem mam wciąż i że jest to bardziej mój problem niż mojego konia. Osobna sprawa, że to zapalanie się Stefana czasem mnie złości. Traktuję je jako jakąś osobną zupełnie niezależną cechę, a tymczasem ta cecha jest w taki czy inny sposób sprzężona z jego dążnością do ruchu naprzód, z jego ogólną energią i dynamiką w pracy. Przez ostatnie tygodnie najlepiej jeździło mi się wcale nie na tych koniach, które wprawdzie nie zapalały się wcale, ale ich dynamika, energia czy chęć do ruchu naprzód były niższe, tylko na tym najbardziej do Stefana zbliżonym, tym, któremu zdarzyło się odskoczyć od drzwi hali, bo zawiał wiatr albo coś zaszeleściło, ale który był przy tym dużo bardziej dynamiczny niż dwa pozostałe. To doświadczenie przypomniało mi o tym, o czym, unikając za wszelką cenę ekscesów Stefana trochę zapomniałam – że niekiedy te aspekty charakteru są zwyczajnie sprzężone i zamiast z nimi walczyć powinnam nauczyć się je wykorzystywać.
Ostatnie dwa tygodnie były też okazją do dostrzeżenia całej masy takich moich całkiem przyziemnych błędów. Każdy z koni, na którym miałam okazję jeździć był czuły na inne moje błędy czy przyzwyczajenia, do których Stefan już przywykł i z którym się ułożył. Tymczasem znalazłam się w siodle na koniu, który poprowadzony bardziej na wodzach niż w łydkach po prostu nie działa, takim, który nie jechany odpowiednio w pomocach zupełnie wyłącza silnik, na takim, który nie poprowadzony jednoznacznie i w punkt do zmiany nogi zwyczajnie się rozsypie. Wszystkie te małe wielkie rzeczy, które na Stefanie dzieją się same, albo dzieją się łatwiej, bo oboje się siebie nawzajem już nauczyliśmy przez ostatnie miesiące, tutaj okazały się wymagać z mojej strony pracy i korekty. Zaczęłam przy tym wszystkim doceniać te cechy Stefana, które przez ostatnie miesiące brałam za pewnik, koński pakiet podstawowy. Jak choćby to, jak bardzo Stefan jest wygodny. Jak bardzo przyjemnie się na nim jeździ. Jaki jest elastyczny i skrętny, jak łatwo i komfortowo się na nim manewruje. Jak chętnie i bez trudu się rozluźnia.
Doświadczenie jazdy na innych koniach niż mój własny było też okazją do uświadomienia sobie, że trochę sobie przez ostatnie miesiące pobłażałam. Mając pod sobą młodego konia, z jednej strony elektrycznego i mocno reaktywnego na wszystko wokół, a z drugiej takiego, którego niekiedy ciężko zaangażować do faktycznej pracy, chyba zupełnie nieświadomie zakładałam, że pewne trudności, takie zwyczajne, treningowe wynikają z tej trudnej kombinacji – mojego braku doświadczenia i młodego wieku Stefana, a przy okazji i faktu, że przy tym młodym wieku z życiorysu treningowego uciekło temu koniowi sześć miesięcy. I po części faktycznie tak jest. Niemniej doświadczenie wsiadania na inne konie, takie, których stopień wytrenowania jest dużo wyższy, uświadomiło mi, że mogę wymagać więcej od siebie samej. Dotychczas pracując ze Stefanem część z naszych codziennych, często zupełnie błahych potknięć gdzieś w głowie trochę podświadomie tłumaczyłam jego młodym wiekiem, czy naszym wspólnym docieraniem się. Jeżdżąc na bardziej doświadczonych koniach wiedziałam, że jeśli coś nie wyszło tak, jak powinno – czysta zmiana, nogi, ilość fouli pomiędzy drążkami, przejście, dodanie, czy cokolwiek innego – to po prostu muszę zrobić to lepiej. Bez frustrowania się, przesadnego analizowania, zwyczajnie poprawić. Z tej perspektywy widzę, że jeżdżąc na Stefanie trochę samej sobie pobłażałam, nie do końca świadomie i celowo, ale jednak gdzieś zakładałam, że mając młodego konia, mam po prostu trudniej, popadając przy tym w zbędne analizy, zamiast po prostu poprawić błąd czy potknięcie, które nam się przydarzyło.
Nic nie dzieje się bez powodu, a nawet jeśli się dzieje, to z każdej sytuacji i każdego doświadczenia można wynieść jakąś formę nauki. Ta chwilowa pauza, którą Stefan zapewnił sobie niefortunnym rozcięciem nogi, chociaż frustrująca w swojej błahości, przyniosła mi ciekawe i bardzo pouczające doświadczenie, z którym nie miałabym okazji skonfrontować się, gdyby Allubet nie zapewnił sobie kilku tygodni urlopu wypoczynkowego. To jest doświadczenie ciekawe nie tylko dla mnie samej, bo nie oszukujmy się, wsiadanie na te wszystkie konie jest dla mnie dużą frajdą i fajną konfrontacją z samą sobą i swoimi umiejętnościami, ale też takie, z którego staram się wyciągnąć wnioski pomocne w pracy z moim własnym koniem. Takie, które napewno będę starała się przełożyć na praktykę, jak tylko wrócimy ze Stefanem do normalnego trybu pracy.