O trudach poszukiwania konia, samym procesie i jego etapach pisałam w poprzednim tekście. Teraz czas opowiedzieć o tym, jak to faktycznie było z zakupem Stefana. Początek tej historii nie będzie oryginalny – ogłoszenie o sprzedaży Allubeta wisiało na revolcie i to tam właśnie na nie trafiłam. Właściwie wszystko mi w tym ogłoszeniu pasowało – filmy ze skoków, z korytarza, płaska praca, opis, jego wyniki z pierwszych zawodów, rodzice i pochodzenie. Jedyne czego Stefanowi brakowało to… 2 cm wzrostu. Po doświadczeniu próbowania konia o wzroście 165cm, podniosłam poprzeczkę do 170cm i starałam się szukać i oglądać konie w tym przedziale, ale jakoś wciąż do ogłoszenia Stefana wracałam. Poza tymi 168cm wzrostu i umiarkowanie ulubioną przeze mnie siwą maścią, Allubet wyglądał bardzo obiecująco. Podobał mi się na filmach, podobała mi się jego praca na przeszkodach, dążność do ruchu naprzód, ale też niezła równowaga i spokój. Do tego miał już za sobą pierwszy start, a wszystkie swoje konkursy przejechał spokojnie, równo i na czysto, jak dużo bardziej doświadczony koń, a nie konkursowy debiutant. Podobały mi się jego skoki luzem i czujne, ale ciekawskie i ufne spojrzenie na zdjęciach z ogłoszenia. Mocno zachęcający był też fakt, że Stefana sprzedawał jego hodowca, a stajnia do której jechałam była miejscem, gdzie się urodził. Taki scenariusz zakupu konia bezpośrednio od hodowcy, a nie z drugiej, trzeciej czy piątej ręki, był dla mnie wymarzony. Wiadomo, że nigdy nie ma gwarancji, ale taka przeszłość oznacza z dużym prawdopodobieństwem dobre dzieciństwo, a potem spokojny proces zajeżdżania i wreszcie trening prowadzony z głową, a przede wszystkim faktyczny ogląd tego, jak te dotychczasowe doświadczenia konia wyglądały. To wszystko sprawiło, że ostatecznie przymknęłam oko na brakujące dwa centymetry wzrostu. Byłam akurat po zrobieniu TUVa i rezygnacji z innego konia, trochę zniechęcona i rozgoryczona całym procesem szukania konia idealnego, ale miałam dobre przeczucia odnośnie Allubeta. Umówiłam się na oglądanie i pojechałam – pełna nadziei i z dużym entuzjazmem, do którego wprawdzie nie bardzo chciałam się przyznać po ostatnich niepowodzeniach z poszukiwaniami, ale który był na tyle duży, by pchać się prawie 400km w jedną stronę i nie umawiać więcej koni w okolicy oprócz tego jednego jedynego Blondyna o wyjątkowo długich uszach.
Po moich niewielkich, ale już jakiś tam doświadczeniach związanych z oglądaniem i próbowaniem koni, wiedziałam, że podczas tego pierwszego spotkania liczy się tak naprawdę dużo więcej, niż tylko sama jazda. Wiadomo, że współpraca z koniem pod siodłem, jego umiejętności, ruch, technika i nastawienie do pracy są kluczowe, ale wszystko wokół też ma znaczenie. Mam na myśli nie tylko budowę konia, ocenę stanu jego kopyt, nóg, ewentualnych bolesności, ale też to, jak koń się zachowuje, jaki ma charakter, jakie usposobienie, czy czuje się z nim jakiś rodzaj tej szczególnej chemii pomiędzy koniem a jeźdźcem. Ze Stefanem ta chemia była od samego początku. Właściwie ze Stefanem najpierw były jego oczy. Czarne, błyszczące, w ciemnej oprawie, mocno wyraziste na tle prawie całkiem siwej głowy. I jego zaciekawione, żywe, bardzo ufne, trochę zawadiackie i bardzo ujmujące spojrzenie. To spojrzenie było doskonałą zapowiedzią i odzwierciedleniem tego konia i jego charakteru. Allubet już w pierwszym kontakcie z ziemi dał się poznać jako bardzo grzeczny i dobrze wychowany koń, ale przy tym bardzo ciekawski i kontaktowy dzieciak, taki typ co to grzebie po kieszeniach i podstawia ucho do drapania, wszystko go interesuje i wszystko ciekawi. Jego reakcje na różne bodźce i sytuacje pokazały, że jest przy tym dosyć elektryczny i wrażliwy, ale równocześnie raczej rozsądny i szukający oparcia w człowieku. No i jest z niego po prostu dzieciak, wesoły, chętny, czasem niedoświadczony i w czymś niepewny, ale otwarty i chętny do kontaktu.
Pod siodłem Stefan potwierdził moje poczucie, że to jest odpowiedni koń. Przede wszystkim od pierwszej chwili czułam, że siedzę na młodym, ale bardzo dobrze ujeżdżonym koniu, takim, z którym ktoś wcześniej pracował z głową i z sensem, dając mu solidne fundamenty. Stefan był pobudliwy i trochę elektryczny, parę razy się spłoszył, odskoczył, parę razy odpalił wrotki po przeszkodzie, zasadził kilka baranów, ale przy tym całym zupełnie normalnym dla konia niespełna pięcioletniego – repertuarze, od początku był bardzo reaktywny na pomoce, rozumiał moje sygnały i fajnie na nie odpowiadał, poproszony o koncentrację, dobrze skupiał się na zadaniu, nawet jeśli czasem gubił równowagę, bez problemu odchodził od łydki i bardzo się starał. Skoki tylko potwierdziły te odczucia. Allubet szedł pewnie i chętnie do przeszkody. Nauczona doświadczeniem z poprzednich próbnych jazd, kiedy nawyk jazdy na koniu często odmawiającym skoku brał nade mną górę i próbowałam za wszelką cenę mocno wjechać do przeszkody, tym razem starałam się panować nad swoimi odruchami z pracy z Elbrusem, sprawdzając jak Stefan zachowuje się, kiedy niespecjalnie mu się przy skokach pomaga. Zdał ten test na piątkę, chętnie, ale z głową atakując kolejne przeszkody. Nawet kiedy sadził radosne barany po oddanym skoku, to bez problemu koncentrował się na zadaniu, widząc kolejną przeszkodę. Skakał lekko, chętnie i „z sercem”, a przy tym nie nakręcał się, nie wypłaszczał, nie uciekał i nie panikował. To taki typ, co w ogóle jest w życiu bardzo rozsądny. Mimo wrażliwości i pobudliwości, stara się głowy tak całkiem nie wyłączać, nawet wtedy, kiedy emocje biorą górę. Pod siodłem te starania zachowuje, mimo radości, niespożytej energii i żywiołowych reakcji na wszystko wokół, styki mu się nie przepalały i stosunkowo łatwo było z nim wejść w dialog. Co tu dużo mówić – dzieciak, trochę brykający, elektryczny, ale bardzo pozytywnie nastawiony do człowieka, chętny do rozmowy i z dobrym, solidnym fundamentem. Zakochałam się od razu i to po uszy.
Na co dzień należę do ludzi podejmujących szybkie decyzje i szybko wprowadzających plany w życie. Nie da się ukryć, że cierpliwość nie należy do moich najważniejszych cnót, ale przez cały proces poszukiwania konia starałam się trzymać emocje i entuzjazm na wodzy i nie podejmować pochopnych decyzji bez względu na to, czy chodziło o wyjazd, oglądanie konia, zrobienie badań czy wreszcie najważniejsze – sam zakup. Po każdym spotkaniu z potencjalnym koniem i próbnej jeździe dawałam sobie czas na przemyślenie, obejrzenie filmów, przegadanie tematu i przespanie się z odczuciami i decyzją. Dopiero na spokojnie następnego dnia podejmowałam ją ostatecznie. W przypadku Stefana nie zdążyłam dobrze wyjechać na autostradę, a już dzwoniłam do właściciela z decyzją i umawiałam TUVa. Po pięciu dniach od pierwszego spotkania Allubet był już u mnie. Jakoś na początku moich poszukiwań konia, przy okazji rozterek i trudności z decyzją, przyjaciółka, która w moich poszukiwaniach, wyborach i całym procesie kupowania konia bardzo mocno uczestniczyła, powiedziała mi takie zdanie, że wierzy, że konie są nam po prostu pisane i że kiedy trafisz na właściwego, to po prostu wiesz, że to ten. I chociaż brzmi to mocno romantycznie, a może i naiwnie, to tak właśnie było ze Stefanem. Po prostu wiedziałam, że to ten.
Wiele osób, z którymi rozmawiam o poszukiwaniach konia, mówi, że mam szczęście, że udało mi się szybko, bo przecież w miesiąc od wyjazdu Elbrusa, znaleźć nowego konia, ale niewiele osób wie, ile faktycznie czasu i energii na ten proces poświęciłam. Ile było po drodze koni, wyjazdów, telefonów i decyzji. To nie był łatwy temat i cieszę się, że mam go ze sobą, tym bardziej, że praca ze Stefanem bardzo mnie cieszy i ekscytuje, a każdy dzień przynosi masę frajdy. Ale równocześnie cieszę się, że ten proces przeżyłam i że w dużej mierze samodzielnie musiałam się z nim mierzyć. Dużo się przy tym nauczyłam – patrzenia na konie, ich oceny i porównywania pod względem budowy, predyspozycji, mechaniki ruchu, ale też charakteru i pracy. Nigdy wcześniej nie oceniałam budowy czy ruchu tylu koni, nigdy wcześniej nie zgłębiałam się z takim zacięciem w końskie drzewa genealogiczne i meandry linii skokowych. Nowością i sporą nauką były kolejne oglądane RTG i kolejne rozmowy z weterynarzem. Największym wyzwaniem były oczywiście same próby kolejnych koni, ich oceny z ziemi, a potem sprawdzanie z siodła, zmuszające do koncentracji i skupienia. To pewnie one nauczyły mnie najwięcej, bo zmuszały do szybkiej analizy swoich odczuć, chłodnej oceny, ale też do takiego zastanowienia się sama ze sobą, czego tak naprawdę u konia szukam i co mi się naprawdę marzy. Każdy etap poszukiwań konia coś w moje jeździectwo wniósł. Cieszę się, że udało mi się podejść do tematu na spokojnie i z głową, przynajmniej do momentu, kiedy spotkałam Stefana i od początku trzymać się swoich założeń i nie iść na kompromisy. Wiem, że Blondyn będzie dla mnie z pewnością dużym wyzwaniem, to młody, bardzo wrażliwy i elektryczny koń, o świetnym fundamencie, będący wciąż trochę czystą kartą, z którą bardzo wiele można zrobić, ale którą bardzo łatwo też zniszczyć, ale to też koń o wielkim sercu, dużej ciekawości, chęci do bycia z człowiekiem i dobrej, mądrej głowie. Cieszę się, że te poszukiwania i ta bardzo trudna decyzja o sprzedaży Elbrusa, doprowadziły mnie właśnie do niego. Czuję, że to początek naprawdę niesamowitej przygody.