Codzienność

Kryzys, zmartwienia i rozterki

Mogłoby się wydawać, że jesteśmy ze Stefanem na dobrej fali. Przynajmniej na tyle, na ile można być na dobrej fali z koniem, który od trzech miesięcy stępuje w ręku, a z którym powrót do faktycznej pracy pozostaje wciąż niepewny i niejednoznaczny. Niemniej jednak nie da się ukryć, że rehabilitacja Blondyna dotychczas przebiega książkowo, a to cieszy w sposób szczególny i trudny do wytłumaczenia tym, którzy nie przeżywali niepewności i stresu kontuzji i rekonwalescencji wymarzonego, ukochanego konia. Mamy za sobą trzy miesiące stępa, a kolejne kontrolne USG wykazują dużą poprawę i pod względem gojenia się tkanek jestem więcej niż zadowolona z tego procesu. Nie zmienia to jednak faktu, że przez ostatnie dni przeżywamy ze Stefanem jakąś formę kryzysu.

DSC_9981

 

Przez długi czas od urazu rehabilitacja Stefana była dla mnie priorytetem, starałam się zapewnić możliwie komfortowe warunki regeneracji, przyjmując z dobrodziejstwem inwentarza jego fochy, histerię i panikę. Unikałam trudnych sytuacji, starałam się wyciszać i minimalizować potencjalne straty. Trudno ocenić, na ile postępowałam słusznie, a na ile popełniałam błąd, przedkładając bezpieczeństwo zdrowiejącej nogi nad naszą relację i zdrowy rozsądek. Niemniej jednak stan rzeczy na ten moment mam taki, że noga goi się dobrze, trudno powiedzieć, czy za sprawą mojego podejścia, czy niezależnie od niego, a histeria Stefana trwa – raz nabierając na sile, a raz nieco blednąc i znów ciężko określić, na ile przyczyniła się do tego moja pobłażliwa postawa. Miałam poczucie, że gdzieś na przestrzeni trzeciego miesiąca naszego wspólnego dreptania udało mi się sporą część z naszych problemów rozwiązać, zaufałam Blondynowi bardziej, skupiłam się na sobie, a on się zrelaksował, odpuścił. Zaczęliśmy nieśmiało wychodzić na trawę przed stajnią, a Stefan znajdował w sobie na tyle spokoju, by się schylić i skubać, co wcześniej było niewyobrażalne. Drepcząc po naszej wyznaczonej ścieżce był względnie spokojny, a jeśli się płoszył, to jego reakcje były dużo rozsądniejsze i mniej histeryczne. Wprawdzie w niewielkim stopniu rozszerzałam naszą strefę komfortu i wciąż podczas spacerów trzymaliśmy się bezpiecznego rewiru, ale cały czas miałam na uwadze rehabilitującą się nogę Stefana i wolałam iść naprzód małymi kroczkami. Mimo wszystko miałam poczucie, że zrobiliśmy postęp, ja przepracowałam coś w swojej głowie, a Stefan w odpowiedzi trochę mi zaufał. To poczucie znikło wraz z kopniakiem, którego zarobiłam od Blondyna zupełnie znikąd podczas jednego z czerwcowych spacerów, a który boleśnie uświadomił mi, że wprawdzie z wierzchu sytuacja wygląda na opanowaną, ale problem wcale nie został przepracowany.

62519931_1108042556062176_6941136521541976064_n

Ten kopniak dał mi do myślenia, przestraszył, sfrustrował i doprowadził do poczucia, że ważniejsze, niż tempo i efekty rekonwalescencji Stefana, są dla mnie zdrowa relacja z nim, poczucie bezpieczeństwa i względna normalność. Uświadomiłam sobie, że nie chcę mieć konia, z którym nie czuję się bezpiecznie i który mnie nie szanuje, że nie chcę mieć konia, z  którym nie mogę wyjrzeć poza obręb podwórka, z którym byle szmer może doprowadzić do sytuacji obiektywnie groźnej, że nie chcę nieustannie unikać większej ilości osób i zamieszania, tylko normalnie w nich funkcjonować. Jeśli powrót do względnej normalności i właściwe ustawienie naszej relacji oznacza, że Stefan przez jakiś czas będzie chodził na dwóch nogach, brykał, sadził z zadu  i wyskakiwał z czterech nóg, utrudniając tym samym swoją rekonwalescencję, albo znacząco ją wydłużając, jeśli w efekcie znowu się zerwie, naciągnie albo nadwyręży – to trudno. Widocznie tak być musi. Uświadomiłam sobie, że przede wszystkim chcę odzyskać swojego konia. Bo przecież kupiłam energicznego, młodego, nieco elektrycznego, ale miłego, łaknącego kontaktu z człowiekiem i nowych zadań, rozsądnego i zrównoważonego Stefana, a nie histeryka, który w przypływie paniki przybija mi na biodrze pieczątkę, chodzi na dwóch nogach i sieje w stajni postrach.

DSC_0018

Powiedziałam sobie – koniec pobłażania, koniec chowania się i dreptania przed stajnią, gdzie Stefan czuje się bezpiecznie. Koniec akceptowania jego fochów, histerii. Koniec unikania trudności. Jego noga jest już na tyle sprawna, że mogę mniej przejmować się tym, co Stefan robi, a bardziej skupić się na odbudowaniu naszej relacji. Kopniak uświadomił mi, że sprawa jest grubsza niż sądziłam i  mój koń kompletnie mnie nie szanuje. Zaczęłam od poproszenia o pomoc. Teraz kilka razy w tygodniu spacerujemy pod okiem trenera. Mnie daje to poczucie bezpieczeństwa na kilku płaszczyznach. Mam świadomość, że jeśli jakaś sytuacja mnie przerośnie, to mam obok wsparcie, ale też, że jeśli zacznę gdzieś popełniać błędy, to od razu je skorygujemy, a to nie pozwoli pogłębiać kryzysu, a przy tym, że cały proces prac nad naszymi problemami i powrotu na właściwe tory będzie przebiegał na chłodno i z głową. Zaczęliśmy poszerzać zakres naszych spacerów. Nie w sposób widowiskowy, powoli i stopniowo, ale konsekwentnie oswajać kolejne miejsca. Efekt jest oczywiście przewidywalny – im więcej wymagam, tym bardziej Stefana nosi i tym intensywniej szuka okazji do spłoszenia się. To nie jest potulny kucyk, a frustracja i nadmiar energii, zmęczenie materiału po jego stronie i słabość, którą odkrył we mnie też robią swoją. Bardzo łatwo się rozprasza i patrzy na wszystko tylko nie na mnie. Rozpraszają go sprawy bardzo prozaiczne – konie galopujące na padoku, zamieszanie na placu przed stajnią, manewrujące auta, ludzie wychodzący z siodlarni i stajenny przechodzący z taczką. Jednym słowem wszystko to, co można spokojnie zaliczyć do normalnych, codziennych sytuacji i co nie powinno, ani dziwić, ani wzbudzać lęku, ani rozpraszać. Z całą pewnością u źródła problemu leży nie sam strach, tylko brak szacunku i jasno ustalonej hierarchii, których w relacji ze Stefanem się dorobiłam, starając się oszczędzać jego nogę i unikać trudnych sytuacji, a przy okazji dając się kompletnie zdominować. Powoli staram się pracować na zmianę i małymi krokami udaje się zmierzać w tym celu. Stefan wciąż się rozprasza, wciąż sprawdza i szuka okazji, są dni bardziej intensywne i spokojniejsze, ale Blondyn zaczął mocniej mnie pilnować, a płosząc się i fikając szanuje moją strefę, zamarza, podskakuje, staje dęba, ale nie zbliża się do mnie, nie wchodzi we mnie i nie rzuca się do panicznej ucieczki.

DSC_9963

Celem jest nie to, by Stefan przestał reagować emocjonalnie, tylko żeby ufał mi na tyle i szanował mnie na tyle, by w sytuacjach stresujących nie panikować. Pracujemy na to powoli i konsekwentnie. Nie da się ukryć, że ta praca i ta sytuacja są dla mnie trudne. Kopniak, którego zarobiłam, drastycznie zmniejszył moje zaufanie do Stefana i pewność siebie. W efekcie pracując nad głową Stefana, równocześnie pracuję nad swoją własną.  Przy tym wszystkim mnie samą dogoniło też zmęczenie materiału. Codzienne zmagania z tematami, które innym przychodzą z bezrefleksyjną, automatyczną łatwością, mnie frustrują. Każdego dnia przechodzą obok mnie ludzie wracający z treningu, pastwiska, spaceru czy myjki, dla których minięcie zakrętu jest tylko fragmentem trasy, podczas gdy dla mnie minięcie go bez stawania dęba i wyskakiwania z czterech nóg jest sukcesem. Monotonia spacerów i monotonia Stefanowej histerii męczą mnie i spalają. Nie ukrywam, że tęsknię za normalnością, już nawet nie za samą treningową rutyną – jazdą, szkoleniami, terenami i zawodami, ale za zwyczajnym, bezstresowym funkcjonowaniem w stajennej przestrzeni. Im bardziej zaawansowania jest nasza rekonwalescencja, tym intensywniejsze jest też moje martwienie się o to, co dalej. Dotychczas nie myślałam o tym, co będzie dalej, czy Stefan wróci do skoków, czy uda się go wyprowadzić z kontuzji. To była na tyle odległa perspektywa, że zwyczajnie starałam się o tym nie myśleć, tylko skupiać się na bieżących celach. Teraz, kiedy na horyzoncie majaczy mi gdzieś wizja pierwszych kłusów pod siodłem, trudno mi nie myśleć o tym, jak będzie wyglądała nasza przyszłość i czy Blondyn wróci do pełnej sprawności, pracy i sportu. Martwi mnie każdy dzień i każdy wyskok Stefana, ale też zbliżające się wyzwania. Ten stres i zmartwienia, chociaż nie przynoszą niczego dobrego, trudno wyłączyć i wymazać z głowy, a wiem, że one też w naszej i tak złożonej sytuacji wcale nie pomagają. Kryzys, zmartwienia i rozterki to oczywiście jedno, ale codzienność jest nieubłagana i – być może szczęśliwie – nie pozostawia wiele czasu na roztrząsanie, zamartwianie się i analizowanie. Skrzętnie wypełniają ją spacery i realizacja założeń rekonwalescencji, a przy tym konsekwentne szlifowanie naszej relacji, praca nad nowym ustawieniem naszej hierarchii i dążenie do kolejnych małych celów. Z każdym dniem na obu tych płaszczyznach pomału podnoszę poprzeczkę i chociaż teraz, mimo maleńkich codziennych sukcesów, jestem raczej w dole jeździeckiej sinusoidy, to mam nadzieję, że kiedyś uda się wdrapać z powrotem na górkę.

 

DSC_0029

 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *