Codzienność

Wieści sprzed kontuzji

W ostatnim czasie tematy treningowe stały się dla mnie mocno odległe, od czasu kontuzji Stefana nasza codzienność koncentruje się wokół chłodzenia, sprawdzania, doglądania, spacerowania, szykowania posiłków, czyszczenia, smarowania, czytania po raz setny tych samych artykułów o metodach wspomagania rehabilitacji po zerwaniu ścięgien oraz odliczania dni i godzin do środowej wizyty naszej weterynarz i usg. Nie zmienia to jednak faktu, że ostatnie tygodnie przed felerną kontuzją były mocno intensywne i sporo się w tym okresie działo i chociaż ten czas z dzisiejszej perspektywy leków przeciwzapalnych, odliczania minut pod szlauchem z zimną wodą i zamartwiania się wydaje się bardzo odległy, to zasługuje na małe podsumowanie.

IMG_4682

Fot.: Ola Zając

Po zawodach w Michałowicach miałam poczucie, że sporo się o sobie nauczyliśmy, sporo się udało i wypadło pozytywnie, ale też wyszło nam trochę tematów do przepracowania. Część z nich do kwestie stricte techniczne, skokowe, chociaż w tej akurat kwestii Stefan w Michałowicach w dużej mierze udowodnił, że na poziomie, na którym aktualnie startujemy radzi sobie świetnie, o ile tylko oboje zachowamy oboje trzeźwość umysłu. No właśnie a propos trzeźwości umysłu – Michałowice jednoznacznie pokazały, że brakuje nam spokoju w sytuacjach stresowych, że ja się napinam, a Stefan nakręca i wpadamy w błędne koło wzajemnych nerwów i stresu. Kolejną płaszczyzną, o której po ostatnich startach wiedziałam, że mamy swoje do przepracowania, była nasza szeroko pojęta relacja. Mojego przywództwa, poczucia bezpieczeństwa, które powinnam dawać Stefanowi i oparcia w trudnych sytuacjach, ale też trzymania w ryzach i podejmowania decyzji w Michałowicach zabrakło. Przez ostatnie tygodnie starałam się na różne sposoby pracować nad tymi problemami. Spokojnie i bez ciśnienia, ale równocześnie z poczuciem, że te lekcje po prostu musimy odrobić.

IMG_7007

Fot.: Ola Zając

Mimo tych dwóch dobrych, czystych przejazdów, które zaliczyliśmy ze Stefanem w Michałowicach, kiedy akurat nie odcięło nam obojgu dopływu krwi do mózgu, miałam po powrocie do domu w głowie kilka problemów do przepracowania na płaszczyźnie skokowej. Po pierwsze linie. Z nimi miałam największy chyba problem w naszych złych przejazdach. Ja nie do końca jeszcze czuję Stefana, a on w Michałowicach pokazał problem z koncentracją w takich kombinacjach. Szeregi nie stanowiły dla niego problemu, traktował je jako całość i myślał od pierwszej do ostatniej przeszkody, a tymczasem w linii skupiał się tylko na pierwszej po czym wesoło odpalał i na foulę przed kolejnym skokiem z zaskoczeniem konstatował, że o to wyrosła mu przed nosem kolejna przeszkoda, czego zupełnie się nie spodziewał. Linie ćwiczyliśmy więc w różnych konfiguracjach, skłaniając Stefana do skupienia i koncentracji nie tylko na pierwszej przeszkodzie. Sporo pracowaliśmy też na drągach nad problemem koncentracji Stefana i mojej umiejętności wyliczania odległości i czucia fouli Stefana. Dzięki temu Stefan nie złościł się, kiedy coś nam się nie udawało, a że drobne nawet niepowodzenia na przeszkodach go frustrują, to praca na drągach ułatwiała nam korektę bez nerwów i napięcia. Spokojnie szlifowanie naszej współpracy na drągach i niskich przeszkodach w niedługim czasie przyniosło efekty i oboje zaczęliśmy się czuć pewniej w liniach i kombinacjach.

DSC_7683-kopia

Sporo pracowaliśmy też nad kontrolą tempa. W Michałowicach, ale też i w domu na treningach mieliśmy dotychczas sporo problemów z dobrym, ale kontrolowanym tempem w dystansie. Miałam poczucie, że mam dwie opcje – albo taki sobie galopik przez nóżkę, albo trzecią kosmiczną. Kiedy próbowałam po przeszkodzie dodać i jechać mocniejszym tempem zamiast taką spacerową patatajką, to Stefan zaraz odpalał wrotki i zaczynał pędzić poza kontrolą. W efekcie doszliśmy do momentu, kiedy ja trochę podświadomie tego dodawania unikałam i godziłam się na galop przez nóżkę, żeby Stefan nie odpalił wrotek. Tyle, że z takiego tempa przez nóżkę można skakać 80cm, ale jeśli myślimy o nawet i niewiele wyższych skokach, to potrzebna jest już inna energia. Osobna sprawa, że w Michałowicach Stefan jednoznacznie pokazał, że jeśli planuję starty, to muszę się nauczyć panować nad jego energią i kierować ją w fajne, ale kontrolowane tempo, bo inaczej robi nam się na parkurze totalny chaos. A nie da się tego zrobić, nie pracując w domu w takiej wyższej energii i nie ćwicząc kontroli, dodań, skróceń i jazdy w dystansie w mocniejszym tempie, nawet jeśli oznacza to czasem odpalenie przez blondyna wrotek. Początki pracy nad tym problemem były trudne, bo ja nie do końca jeszcze umiałam sobie z tymi sytuacjami odpalania wrotek radzić, nie umiałam wykorzystać czasu w dystansie na korektę i przejęcia kontroli, nie umiałam Stefana dojechać do tego tempa. Pomogła praca na niskich przeszkodach, kiedy nie musiałam się martwić samym skokiem, bo wiedziałam, że z tymi wysokościami Stefan poradzi sobie bez problemu nawet jeśli nie uda mi się opanować sytuacji przed najazdem. Pomogły też konsultacje z Małgorzatą Morsztyn, praca nad moim dosiadem i naszą komunikacją ze Stefanem, a przede wszystkim nad dojeżdżaniem Stefana do dobrego tempa. Powoli nauczyłam się reagować w momentach, kiedy Stefan się zapalał. Przyszła wiosna z prawdziwego zdarzenia, zaczęliśmy jeździć na zewnątrz, bodźców było dużo, a i aura sprzyjała radosnemu brykaniu, nagłym zwrotom i dzikim galopadom, więc momentów do ćwiczeń i uczenia się, jak reagować w takich sytuacjach miałam dużo. I dobrze. Fajnie jest uczyć się jak radzić sobie z takimi problemami w domu, a nie na zawodach. W każdym razie wraz z upływem czasu i pracą również na innych płaszczyznach – na lonży i z ziemi, nauczyłam się, że nie mogę ze Stefanem wchodzić w dyskusje, nie mogę się napinać i walczyć z nim, kiedy się zapala i zaczyna lecieć na łeb na szyję, albo odskakiwać na boki, Korekta musi być szybka i równie szybki musi być powrót do totalnego luzu. Napięcie, przeciąganie się tylko jeszcze bardziej nakręcają i złoszczą Stefana. Jego uspokaja luz i jazda do przodu. Nauczyłam się, że jeśli odpala wrotki po skoku, albo kiedy poproszę o mocniejsze tempo w dystansie, nie mogę próbować na siłę go zwolnić do tempa, które ja bym chciała. Muszę szybko skorygować, a potem wyjechać do przodu, na pełnym luzie i dać mu kolejne zadanie. W efekcie jego zapalanie się po skoku, albo płoszenie na zewnętrznym placu, mimo że wcale nie znikło, przestało przeszkadzać w skokach i determinować nasz trening.

DSC_7687

Sporo do naszej komunikacji wniosło szkolenie Małgorzatą Morsztyn, ale też taka codzienna praca pod okiem naszego Trenera nad moim luzem, symetryczną sylwetką w siodle i precyzyjnym działaniem pomocy bez ciągłego szumu informacyjnego. Bardzo szybko to szlifowanie na płaskim przełożyło się na naszą komunikację w skokach. Przestaliśmy mieć problemy z odległościami, z korektą w najeździe. Stefan skakał chętniej i jakby elastyczniej. Na to ostatnie przełożyła się też bardzo mocno korekta siodła. W ciągu miesiąca Stefan rozrósł się na tyle, że trzeba było wymienić wypełnienie tak, by zrobić mu więcej miejsca. Zawiozłam siodło do korekty w Elfabie i efekt był natychmiastowy. Stefan już na pierwszej jeździe po korekcie był luźny, elastyczny i z zupełnie inną dążnością do ruchu naprzód.

DSC_7662

Po zawodach w Michałowicach miałam taką refleksję, że problemy, które nam się pokazały na parkurze nie są do końca natury treningowej, technicznej czy gimnastycznej tylko wynikają z braków zaufania w naszej relacji, w ustaleniu hierarchii, w takich zupełnie poza skokowych kwestiach. Równolegle do pracy nad tymi aspektami technicznymi, skokowymi miałam wciąż z tyłu głowy ten temat i starałam się pracować nad nim na dwa sposoby. Z jednej strony dbając o naszą relację, o przestrzeganie zasad i kulturę osobistą Stefana po prostu na co dzień, w każdym momencie przebywania razem. Od momentu wejścia do boksu do momentu wyjścia ze stajni. Pilnując zachowania Stefana w stajni, przy czyszczeniu, kontrolując jego tempo i reakcje podczas stępa w ręku przed treningiem, cały czas przypominając, kto w tej relacji podejmuje decyzje i pamiętając o tym, żeby tę relację budować i dbać o nią bez względu na to, czy chodzi o grzeczne stanie przy zdejmowaniu ochraniaczy, czy o podążanie za mną w drodze na halę. Z drugiej strony wzięłam się solidnie za przepracowywanie na kilka sposobów naszych problemów z kontrolą i zaufaniem z ziemi. Wróciłam do tematu wsiadania do przyczepy, który szybko i bardzo spokojnie w dwóch sesjach udało się rozwiązać bez stosowania patentów czy pomocy drugiej osoby. A potem dodałam to ćwiczenie do naszej tygodniowej rutyny, po prostu przechodząc przez koniowóz po zakończeniu pracy na lonży – sprawne wejście, chwila ciumkania Horslyxa w koniowozie i fajrant.
IMG_2067-kopia

Fot.: Aleksandra Tyrańska

Za samą pracę na lonży też się wzięłam. W związku z nadejściem wiosny zaczęliśmy lonżować się na zewnętrznym placu, co skutkowało wzmożonym odpalaniem wrotek przez Stefana, wyciąganiem mnie po jednej stronie placu i schodzeniem do środka po drugiej stronie, nagłymi zwrotami i próbami zmiany kierunku, brykaniem, odskakiwaniem, ogólnym chaosem i miotaniem mną na wszystkie strony. Miałam poczucie, że takie lonżowanie przynosi tyle samo dobrego, co złego. Cóż z tego, że po 20 minutach chaosu Stefan kolejne 20 minut świetnie pracuje, skoro najpierw w łeb bierze cała nasza praca nad ustalaniem reguł z ziemi i siodła. Zaczęłam szukać wyjścia z tej sytuacji, próbowałam mocniej wyjeżdżać Stefana do przodu i to do pewnego stopnia pomagało, ale nie zapobiegało chaosowi. W przypadkowej rozmowie z przyjaciółką rozmawiałyśmy o pozycji lonżującego w zależności od problemów i trudności jakie sprawia koń. Postanowiłam spróbować metody, która działała na jednego z jej koni. Zamiast być lekko za Stefanem i kontrolować jego zad i poganiać go naprzód, przeniosłam się na wysokość łopatki, skróciłam lonżę i zaczęłam chodzić z nim po obwodzie większego koła niż zwykle, skupiałam się na kontrolowaniu i korygowaniu batem ustawienia jego łopatki, tak by nie mógł wpadać nią do środka, równocześnie pilnowałam tempa i nade wszystko nie pozwalałam na wchodzenie w moją strefę. Poskutkowało. Rozwiązało problem zmian nogi w galopie, wpadania do środka, uciekania na zewnątrz i odpalania wrotek. Sama byłam zaskoczona, jaki efekt ta niewielka w gruncie rzeczy zmiana przyniosła. A że Stefan, jak bardzo nieprawdopodobnie by to nie brzmiało, poza swoimi wybrykami i próbami sił, jest na lonży absolutnie fantastyczny i o ile nie próbuje dyskutować o tym, kto tu kogo będzie lonżował, to praca z nim jest wielką frajdą, bo jest  bardzo luźny, elastyczny, świetnie znajduje równowagę, sam się niesie i widać, że ma z tego przyjemność, to miałam tym większą radość z tego, że praca na lonży stała się samą frajdą. A przy tym miałam poczucie, że to odzyskanie kontroli z ziemi ma ogromne znaczenie dla naszej relacji.

IMG_2087-kopia

Fot.: Aleksandra Tyrańska

Oprócz pracy na lonży poszłam również o krok dalej i zabrałam się też za pracę z ziemi bez linki. Stefan to mega kontaktowy koń, bardzo nastawiony na człowieka, błyskawicznie wchodzący w dialog, więc czułam, że będzie przy tych próbach luzem sporo zabawy i frajdy. Przy okazji puszczania Stefana luzem na hali w jego dzień wolny od pracy zaczęłam bawić się ćwiczeniami i elementami sprawdzającymi naszą relację. Zapraszałam Stefana do podążania za mną i sprawdzałam, czy będzie za mną podążał między przeszkodami, czy cofnie się, jeśli poproszę go o to na wolności, czy ustąpi zadem w obie strony. Sprawdzałam, na ile mając wybór, pozostanie ze mną. Testowałam jego czujność, a on chętnie wchodził w tę zabawę, podążał za mną i wykonywał wszystkie prośby, chociaż w każdej chwili mógł przecież odejść. Podniosłam więc poprzeczkę prosząc o przechodzenie za mną najpierw przez drążki, a potem o pokonywanie w stępie mini przeszkody. Kawaletka go zdziwiła i z początku sprawiała problemy. Ale cierpliwie, chociaż stanowczo tłumaczyłam, że rzecz jest w tym, że proszę go o pokonanie trasy po moich śladach, a więc przejście przez światło przeszkody a nie bokiem i w końcu Stefan zdecydował się w lewą stronę na podążanie za mną. Prawa strona była trudniejsza i wymagała więcej czasu. Blondyn zaciął się i sprawdzał mnie, już nie omijał przeszkody, tylko rezygnował z podążania za mną, odchodził. Znów spokojnie, ale stanowczo tłumaczyłam, które z nas decyduje o tempie i kierunku i w końcu przyszedł ten moment, który bardzo lubię w pracy z koniem, ten moment, kiedy widzisz, że koń odpuszcza, że przyznaje ci rację. Wtedy Stefan gładko i bez zawahania pokonał kawaletkę. Paradoksalnie miałam poczucie, że ta praca nad ustawianiem naszej relacji, nad przejęciem przeze mnie kontroli, nad zbudowaniem zaufania i przekonaniem Stefana, że może być ze mną i czuć się przy mnie pewnie, była nawet ważniejsza od treningowego szlifowanie błędów technicznych, które pokazały nam się podczas ostatnich startów, a co więcej bezpośrednio przełożyła się na naszą relację podczas pracy na przeszkodach. Pomogła przejąć kontrolę nad tempem, poradzić sobie z odpalaniem wrotek i znaleźć wspólny rytm.

IMG_1781-kopia

Fot.: Aleksandra Tyrańska

Po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak bardzo wszystkie elementy są ważne i jak mocno są ze sobą połączone. Ostatni tydzień przed kontuzją był naprawdę dobry. Był krokiem w dobrym kierunku. Zarówno w pracy na przeszkodach, jak i w jeździe na płaskim czy po prostu naszym wspólnym byciu. Na ostatnim treningu przed zaplanowanym wyjazdem na zawody, w dniu, kiedy Stefan nabawił się na padoku kontuzji, pomyślałam, że wreszcie zaczynamy się naprawdę rozumieć i budować coś fajnego. Dzień wcześniej  byliśmy w terenie, ten spacer przyniósł mi masę frajdy i poczucie, że mam fantastycznego, zrównoważonego i uważnego konia. Stefan był w lesie totalnie luźny, w pełny ze mną, chętny i elastyczny. Na kilka dni wcześniej zaczęliśmy jazdę na zewnętrznym placu, parę razy trafiliśmy na mocne zamieszanie i chociaż Blondyn się nakręcał, to szybko udawało mi się skupić jego uwagę i wrócić do równowagi. Miałam wrażenie, że w końcu odkrywam jak z nim rozmawiać, żeby nie musieć krzyczeć, by zwrócić jego uwagę. I chociaż oczywiście nigdy nie ma dobrego czasu na kontuzję, szczególnie taką, która dotknęła prawdopodobnie Stefana – zerwanie ścięgna, to ten moment wydaje się szczególnie kiepski – półtora miesiąca po zakupie, na trzy dni przed pierwszymi w sezonie zawodami otwartymi, w momencie, kiedy wszystko zaczęło powoli się zgrywać. Pozostaje mi wierzyć, że Stefan szybko wróci do sprawności i przede wszystkim, że wróci w ogóle i starać się wykorzystać ten czas jak najlepiej, zwyczajnie być razem, bo z tym koniem warto po prostu być.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *