No i byliśmy na wycieczce! Ale od początku – jako że (w zależności od rozwoju sytuacji) w bliższej lub dalszej przyszłości planujemy spróbować z Dużym zmierzyć się z tematem ewentualnych startów, a moje doświadczenie w tej kwestii jest równe zeru, to Trener już jakiś czas temu zarządził, że najpierw pojedziemy ot tak poskakać w innej stajni, coby oswoić temat i sprawdzić, na ile mój mózg pozostaje aktywny w sytuacji lekkiego stresu. Czekaliśmy najpierw na dobra pogodę i warunki do jazdy na zewnętrznym placu, a potem dogrywaliśmy termin i w końcu się udało. Padło na Facimiech, bo akurat w tej stajni jest możliwość przyjazdu i potrenowania na terenie ośrodka, być może pojedziemy tam w tym sezonie na zawody, a i zewnętrzny plac jest na tyle duży, że można w miarę bezstresowo jeździć nawet przy większym obłożeniu. Plan był taki, żeby sprawdzić, jak oboje z Dużym odnajdujemy się w sytuacji wyjazdu, jak nam się jeździ i skacze w nowym miejscu, jak się dogadujemy i zgrywamy, w innych warunkach niż te, które znamy na codzień. Wiadomo, ze Duży brał udział w zawodach 8374837 razy, przede wszystkim ujeżdżeniowych, ale i starty w skokach nie są da niego nowością, wiec powinien podejść do tematu na chłodno i ze spokojem, ale mimo wszystko nie wyjeżdżał z Santosa od sierpnia, a jeszcze dłużej nie startował, no i przede wszystkim nie robił tego ze mną. A dla mnie jak wiadomo temat zawodów, wyjazdów czy treningu w innym miejscu jest całkiem nowy i zupełnie obcy. Z Fabianem nigdy nie miałam pomysłu, żeby wychylić nos najpierw poza Mydlnicką, a potem poza Santosa, a i z Dużym dotychczas temat oswajałam wyłącznie na sucho i w teorii. Jakby tego było mało, to nie jest też przecież tajemnica, że już trening we własnej stajni, ale w obecności dodatkowych widzów jest dla mnie mocno stresujący i bywa (żeby nie powiedzieć, że zwykle jest) przyczyną totalnego zamrożenia mojego mózgu. Wiadomo, że dla większości jeźdźców taki wyjazd to chleb powszedni, ale nie będę w związku z tym kokietować i udawać, że mnie to w ogóle nie ruszało. Stresowałam się i cieszyłam na ten trening. Miałam poczucie, że będzie to kolejny mały-wielki krok w naszej współpracy z Dużym i w moim własnym jeździectwie. I chyba tak właśnie było.
Nadszedł w końcu dzień zaplanowanego treningu, zapakowałem cały majdan, Duży wszedł do przyczepy jak na profesjonalistę przystało i pojechaliśmy. Na miejscu okazało się, że zamiast tłumu, którego się spodziewałam, zastaliśmy dwa konie na placu, czyli tyle co nic, biorąc pod uwagę, że na codzień jeździmy na dużo mniejszej ujeżdżalni, a plac w Facimiechu jest naprawdę spory. Duży był lekko poddenerwowany, stanie w miejscu do siodłania było dla niego kosmicznym wyzwaniem, a kiedy w końcu znalazłam się w siodle ofukał wszystkie katy na placu, błyskając białkami na prawo i lewo, ale ten niepokój okazał się ostatecznie pozytywnym czynnikiem. Duży był wprawdzie spięty, ale nie zamknął się w sobie, nie odbijał się od ogrodzenia i przede wszystkim głową pozostawał cały czas ze mną. A przy tym ten lekki stres sprawił, że o wiele lepiej i mocniej szedł do przodu, co w jego przypadku jest akurat wysoce pożądane. W efekcie naprawdę dobrze mi się jeździło, takiej energii do ruchu naprzód połączonego z nastawieniem na komunikację ze mną życzyłabym sobie u Dużego na każdym treningu. To baza, na której naprawdę fajnie się pracuje. Zaczęliśmy od rozgrzewki, a potem pojedynczych skoków na niewielkich kopertach i stacjonatach, żeby w końcu przejść do właściwej pracy.
Z założenia nikt nie oczekiwał, że będzie to nasz trening życia, cel był taki, żebyśmy raczej utrzymali dobry rytm, energię i spokój do końca treningu, niż pokonywali swoje granice i Bóg wie jak podnosili sobie poprzeczkę. Było więc intensywnie, ale niezbyt długo, a i wysokości czy trudność kombinacji nie były może powalające, ale udało nam się zachować rytm i dobre flow, co oczywiście nie oznacza, że obyło się bez błędów (i to całkiem sporych!). Duży kilka razy razy się zatrzymał, co w domu zdarza się już raczej incydentalnie i częściej w wyniku mojej rażącej dekoncentracji, niż jego faktycznej definitywnej odmowy współpracy. I tym razem w stu procentach zatrzymania były efektem mojej nieuwagi, niemniej było ich więcej i chociaż z każdym razem udało mi się odrazu pozbierać do kupy, to jednak po treningu miałam mocny niedosyt i nie byłam z siebie zadowolona. Osobna sprawa, że ja w ogóle z siebie bywam zadowolona bardzo rzadko, a nawet jeśli sam trening jest udany, to i tak najwyraźniej widzę swoje błędy i zwykle po treningu, nawet mimo ogólnego zadowolenia i satysfakcji, mam w środku jakieś choćby drobne poczucie, że coś mogłam zrobić lepiej, gdzieś dać z siebie więcej. Mam zresztą taką teorię, że ten niedosyt przy całym swoim negatywnym wydźwięku jest jednym z najważniejszych motorów pracy nad sobą, że to właśnie ten głód bycia lepszym sprawia, że pracuje się jeszcze ciężej, a zadowolenie z siebie takie całkowite, pełne i osiągnięte raz na zawsze jest tym momentem, kiedy jeździec przestaje się rozwijać.
Wracając do naszego pierwszego treningu poza domem – byłam zła, że w wielu momentach popełniłam głupie błędy, które można było wyeliminować, a które spowodowały zatrzymania Dużego czy zrzutki, że mogłam lepiej wykorzystać ten w gruncie rzeczy niezły dzień. Miałam poczucie, że mogliśmy więcej i lepiej, że nie wykorzystałam i nie wycisnęłam z tego dnia wszystkiego. Ale też mimo tego niezadowolenia, wiem oczywiście, że w szerszej perspektywie było naprawdę… dobrze. Popełnialiśmy oboje błędy, gdzieś tam brakowało moich dobrych i szybkich decyzji, spokojnej głowy, precyzyjnej komunikacji, ale też sam fakt, że tak po prostu jedziemy gdzieś do innej stajni, wysiadamy z przyczepy i trenujemy, mimo nowego miejsca, towarzystwa innych koni i widzów przyglądających się ciekawie naszym poczynaniom, jest dla mnie dziejowym wyczynem, świadczącym o tym, że ostatnie miesiące solidnej pracy, którą włożyliśmy wszyscy troje – ja, Duży i nasz trener, przyniosły efekty.
Pół roku temu borykaliśmy się z odmowami na przeszkodach rzędu 60 cm, a ja dostawałam totalnego paraliżu, jeśli patrzyła na nasz trening choćby jedna osoba, a dziś udało mi się podejść do tematu na zimno i zupełnie normalnie. Wiadomo, że atmosfery zawodów, nawet takich stajennych, jak te, w których braliśmy udział na jesieni, nie da się porównać z dużo jednak mniej stresującym i bardziej „codziennym” w wymiarze treningiem w innej stajni, ale jednak mam poczucie, że od tamtego jesiennego doświadczenia udało mi się przepracować równie dużo praktycznych problemów w naszej komunikacji z Dużym, czy swoich błędów w siodle, co problemów i ograniczeń siedzących w mojej głowie. A przecież to panowanie nad stresem, zachowanie zdolności analizy i chłodnej głowy, rozluźnienie, ale i mobilizacja czy panowanie nad ciałem bez usztywnień pomimo nerwów jest równie ważne, co szlifowanie praktycznych aspektów pracy z koniem. Ten trening poza domem był dla mnie trochę sprawdzianem z ostatnich tygodni naszej pracy, sprawdzianem tego, na ile faktycznie potrafimy się oboje z Dużym na sobie skoncentrować mimo różnych warunków, stresu i wszystkich rozpraszających nas czynników. I mimo złości i niedosytu, muszę przyznać, że wypadliśmy nieźle.
Tego dnia Elbrus poza wszystkim zwyczajnie bardzo dobrze skakał. Mocno mnie tym zdziwił, a jeśli miałabym oceniać ten dzień pod kątem swoich wrażeń z siodła, to byłby to jeden z naszych najlepszych treningów. Naprawdę dobrze mi się jeździło, Duży dobrze, pewnie i mocno szedł do przeszkody, bez wypłaszczania się i opierania na przodzie, cały czas głową pozostawał ze mną i odpowiadał na pomoce. Wiele czynników było dla nas nowych i trudnych, ale Duży był spokojny i chętny. W domu Elbrus zazwyczaj podchodzi z rezerwą do różnych udziwnień przeszkód – deski zamiast drągów, inaczej zabudowany okser, koc rzucony na stacjonatę to wszystko wzbudza w nim niepewność i już wyjeżdżając z zakrętu czuję, że Duży patrzy i się waha. Tym razem okazał się bardzo dzielny wobec wszystkich nowości, z którymi musiał się zmierzyć – strasznych desek w okserze, odskosów w stacjonacie i przede wszystkim wody pod ostatnią przeszkodą w szeregu.
Zawsze chciałoby się więcej, lepiej i wyżej, zawsze chciałoby się jeszcze raz poprawić błędy, jeśli się je popełniło, albo o kilka oczek podnieść drągi, jeśli było dobrze. Nie ukrywam więc, że czułam pewien niedosyt, kiedy Trener zarządził koniec pracy. Sama chciałabym pewnie wycisnąć z tego dnia więcej, poskakać wyżej i przejechać całą kombinację jeszcze parę razy. Ale czasem lepsze jest wrogiem dobrego. Udało nam się zrobić w Facimiechu niezły trening, nie najlepszy na świecie, ale po prostu dobry. Moglibyśmy podnieść jeszcze parę oczek i przeskoczyć dodatkowe kilka razy ustawione przeszkody. I być może Duży wciąż skakałby dobrze, a ja zachowałabym pełną sprawność mózgu. Tyle, że dobrze wiem przecież, że trening trzeba ważyć. Nie chodzi o to, żeby zawsze cisnąć do końca, zawsze ocierać się o nasze granice i podnosić poprzeczkę. Chodzi o to, żeby trening był zrównoważony, żeby patrzeć na niego w szerszej perspektywie, żeby przynosił korzyść nie tylko dzisiaj, ale też za tydzień i miesiąc, żeby nie kierowały nim zachłanność i ambicje jeźdźca. I tak jak w dalszej perspektywie długie tygodnie skakania przeszkód rzędu 60-70 cm przyniosły efekty, tak dobry i równy trening w Facimiechu zamiast walki o więcej i więcej przyniesie zapewne podobne skutki. Szczególnie, że Duży jest typem, którego nie można przeciążać, dociskać i zanudzać. Najlepiej pracuje utrzymywany w stanie lekkiego zdziwienia, pełni sił i entuzjazmu. Tego dnia dostatecznie zmęczyło nas oboje zmierzenie się z nowym wyzwaniem, jakim jest trening, skupienie i współpraca poza domem, sama wartość merytoryczna była tak naprawdę kwestią drugorzędną, ważne, że udało się zachować koncentrację i dobry rytm przez cały trening, że nie zacięliśmy się oboje po kilku błędach, że dobrze nam się współpracowało, a mnie nie zamroziło. Zresztą jeśli trener mówi, że jest zadowolony, to jest to absolutnie najlepszy dowód na to, że było dobrze.
super wpis!
Dziękuję!
Piękny koń