Przed zawodami w Facimiechu po prostu nic nie układało się tak, jak powinno. Na fali mocno pozytywnych doświadczeń na naszych debiutanckich zawodach w Swoszowicach i zaskakującego odkrycia, że świat nie eksplodował z powodu mojego pomysłu rozpoczęcia startów, Duży nie odmówił współpracy, mnie (przynajmniej przez większość czasu) nie przymrażało mózgu i w ogólnym rozrachunku wypadliśmy nieźle, wpadłam na mocno ryzykowny pomysł wystartowania w Facimiechu. Ryzykowny o tyle, że zawody zostały rozpisane na 18-19 sierpnia, a ja planowałam powrót z dwutygodniowych wakacji na tydzień wcześniej, a nie jestem ani znakomitym jeźdźcem, ani doświadczonym zawodnikiem, na którym by taka przerwa, a zaraz po niej starty nie zrobiły większego wrażenia. Na usprawiedliwienie swojej zuchwałości mam fakt, że przed moim wyjazdem na urlop byliśmy z Dużym na naprawdę dobrej fali. Czasem było lepiej, czasem gorzej, ale mieliśmy kilka naprawdę świetnych tygodni pracy, tematy zatrzymywania się, mojego paraliżu i usztywniania wydawały się odległym cieniem, a z każdym treningiem lepiej nam się skakało. Do tego podczas moich wakacji i nieobecności w stajni Elbrus nie obijał się, tylko pracował w normalnym trybie pod naszym Trenerem. Byłam tak nakręcona na pomysł udziału w zawodach w Facimiechu, że jakimś cudem udało mi się przekonać naszego Trenera do tego wyjazdu, a co więcej do startów w konkursach L i LL90cm, czyli w wyższych niż ostatnio w Swoszowicach.
W czasie moich wakacji Duży pracował w naszym normalnym tygodniowym rytmie z Grzegorzem, więc nastawiałam się, że po moim powrocie będzie w lepszej formie niż wtedy, kiedy pracuje ze mną. I nie przeliczyłam się, Duży od pierwszego naszego treningu po moim powrocie był przyjemny, chętny, luźny, szedł mocno i rytmicznie do przodu. Nie przewidziałam tylko, że ja po dwóch tygodni przerwy od jazdy nie będę już w takiej doskonałej formie. Naiwnie zakładałam, ze po wakacjach po prostu wrócimy do punktu, w którym byliśmy z Dużym przed moim wyjazdem. Cóż. Trochę się przeliczyłam. W efekcie nasz pierwszy trening po moim powrocie okazał się katastrofą, mimo że zapowiadał się naprawdę dobrze. Początek był świetny, dobrze mi się jeździło, Duży był ze mną, na pomocach, chętny i otwarty na dialog , tyle że ja po drugiej stronie siodła nie byłam tak dobra, jak on. Elbrus kilka razy odmówił, a ja zamiast się skupić, cała się spięłam, a im bardziej ja byłam spięta, tym więcej Duży odmawiał. Z tej perspektywy wizja zawodów dokładnie za tydzień wydawała się mocno absurdalnym pomysłem. Po tym kiepskim powrocie do pracy, mieliśmy jeszcze dwa treningi skokowe, które nie były może tak koszmarne jak pierwszy, ale nie były też na tyle epickie, by zrównoważyć ten fatalny początek. We wtorek po przedostatnim treningu przed wyjazdem wcale nie czułam się pewnie. W środę w ramach relaksu pojechaliśmy w teren na ścierniska, z którego wróciliśmy bardzo zadowoleni, ale niestety… bez jednej podkowy. W efekcie straciliśmy ostatni, czwartkowy trening przed zawodami, a ja najadłam się strachu o to, czy w ogóle uda się tę zgubioną podkowę przybić na czas. Ostatecznie uratował nas nasz fantastyczny kowal, który przyjechał w piątek rano tuż przed moim wyjazdem. Z komplikacji przed zawodami mieliśmy jeszcze zawirowania z siodłem – moje nowe siodło, które miało być gotowe w lipcu, jeszcze nie dotarło, a z siodła naszego Trenera, w którym w związku z tym jeżdżę, korzystam nie tylko ja. W piątek już w Facimiechu objeżdżaliśmy więc z Dużym plac może we wszystkich czterech podkowach, ale za to w ujeżdżeniówce. Ta jazda w Facimiechu też zresztą stała pod znakiem zapytania, bo w ostatniej chwili okazało się, że mój mąż nie da rady wyjść wcześniej z pracy, żeby zająć się młoda. Ale i to ostatecznie udało się ogarnąć, a młodej przypilnowała mi mama jednej ze startujących zawodniczek. Jednym słowem przed tymi zawodami nic nie układało się tak, jak powinno.
W ostatecznym rozrachunku nawet wyniki nie były takie, jak powinny, a przynajmniej nie takie, jak bym chciała, bo przecież każdy chciałby zawsze lądować gdzieś możliwie blisko podium. Startowaliśmy w sobotę i niedziele w konkursach LL90 i L. We wszystkich uplasowaliśmy się gdzieś w ostatniej piątce, czyli w zasadzie sądząc po wynikach powinnam tylko usiąść i płakać. A mimo to jestem bardzo zadowolona z naszych przejazdów, dużo bardziej niż się spodziewałam i dużo bardziej niż z poprzednich zawodów, mimo że tam wyniki jako takie mieliśmy lepsze. Przede wszystkim świetnie mi się jechało. Duży naprawdę bardzo się starał i po prostu dobrze skakał. Popełnialiśmy błędy, ale w ogólnym rozrachunku jestem z niego więcej niż zadowolona, a i ja zachowałam przynajmniej częściową trzeźwość umysłu. To były moje drugie zawody i pierwsze nasze nasze eLki. Jeśli do tego dołożyć mój dwutygodniowy urlop, a po nim tydzień kiepskich treningów i zgubioną podkowę, a co za tym idzie kolejne dni spędzone na niczym na chwilę przed zawodami, to jestem więcej niż szczęśliwa.
W sobotę jechaliśmy konkurs zwykły w LL i dwufazowy w L. Tradycyjnie najbardziej stresowałam się na rozprężalni, tym bardziej, że zrobiło się małe zamieszanie – konkurs LL90 miał dwie rundy towarzyską i regionalną, w kluczowym momencie nie było do końca jasne czy pomiędzy rundami będzie przerwa czy rundy będą rozgrywane bezpośrednio po sobie, a dekoracja będzie wspólna na koniec. W związku z tym zamieszaniem i faktem, że wielu zawodników z rundy regionalnej, którzy na listach rozpisani byli przede mną, nie było gotowych, wyjechaliśmy na parkur trochę z biegu. Cała ta nerwówka zniknęła, jak tylko skoczyliśmy pierwszą przeszkodę. Na parkurze po prostu się wyłączam, czasem aż za bardzo, ale o tym za chwilę. Przestaję się przejmować ludźmi, hałasem, innymi zawodnikami i zamieszaniem, jesteśmy z Dużym sami, a jedyny zewnętrzny bodziec, który faktycznie do mnie dociera to głos Trenera. LL poszła nam naprawdę dobrze, Duży zawahał się przed okserem, gdzieś w środku parkuru, starałam się go dobrze dojechać, ale przez to wyszłam za mocno do przodu i zaliczyliśmy zrzutkę. Skończyliśmy z 5 punktami karnymi, w tym 1 za czas.
L był konkursem dwufazowym, a więc z nowym parkurem i ten parkur wydawał mi się dużo trudniejszy niż oczko niższy, który właśnie przejechaliśmy. Wjechaliśmy spokojnie, Duży miał dobre tempo i to mnie zwiodło, na pierwszych dwóch przeszkodach zaliczyliśmy zrzutki i dopiero przy drugiej zrozumiałam, o co chodzi i co robię źle. Przed trzecią przeszkodą mocniej się wycofałam, żeby Duży nie stracił tego dobrego rytmu, ale przy tym nie wypłaszczał się przed skokiem i nie wpadał z rozpędu w drągi, zamiast wybić się z zadu. Czwarty był szereg na jedną fulę z mocno zabudowanym okserem na wejściu. Tej kombinacji trochę się bałam, Duży gorzej skacze szeregi okser-stacjonata niż odwrotne, a też takie mocno zabudowane przeszkody czasem powodują u niego zawahania. Skoczyliśmy na czysto i ucieszyłam się, że dobrze i spokojnie dojechałam do tej kombinacji. I właśnie wtedy, kiedy w myślach przybijałam sobie piątkę za czyste pokonanie szeregu, zorientowałam się, że okser, który mam właśnie skakać, jest trochę bardziej po prawej niż ja i że zamiast jechać do kolejnej przeszkody, cieszę się jak dureń, że skoczyłam poprzednią. Przez chwilę świtał mi w głowie samobójczy pomysł skakania tego oksera pod mocnym ukosem, ale szybko go porzuciłam. To byłoby nie fair wobec Dużego, to nie byłby zaplanowany i dobrze odmierzony celowy skrót, tylko próba wyratowania się z mojego zaćmienia, chaotyczna i niemożliwa do uratowania. Wjechałam więc na woltę, która kosztowała nas 4 punkty plus dodatkowy czas. Okser razem z resztą przeszkód pierwszej fazy pokonaliśmy już bez trudu. Żałuje tej wolty, bo to najgłupszy możliwy błąd. Ja nawet nie pomyliłam trasy, tylko mnie zaćmiło, straciłam koncentrację na parkurze, na zadaniu i dałam ciała. Poza tą bezmyślną woltą jestem z tego przejazdu zadowolona. Źle zaczęliśmy, dwie zrzutki to dużo, ale zrozumiałam swój błąd, skorygowałam go prawidłowo i resztę parkuru pokonaliśmy bez trudu. Z tego jestem nawet trochę dumna, bo zwykle mam problem z podjęciem spokojnej, właściwej decyzji, jeśli coś idzie nie tak. Zaczynam działaś chaotycznie, bez ładu i składu, a tym razem nie dałam się ponieść panice i zrobiłam właściwą korektę. Jak na debiut w klasie L mój i Dużego jestem zadowolona, ale też miałam gdzieś poczucie niedosytu i zwyczajny wstyd z powodu tego bezmyślnego błędu..
A to ten właśni sobotni przejazd w L.
W niedzielnym konkursie LL90 czułam się naprawdę dobrze na parkurze i nauczona doświadczeniem poprzedniego dnia starałam się być cały przejazd skoncentrowana. I faktycznie nie zabrakło mi skupienia, ale tym razem zabrakło lepszej decyzji i trafniejszej korekty. Naprawdę dobrze mi się jechało, ale gdzieś w środku parkuru, przed całkiem łatwą stacjonatą Duży jakby oparł mi się bardziej na przodzie, a ja zamiast wycofać się i zaczekać, próbowałam mocniej podnieść go do skoku i ten manewr kosztował nas jedną zrzutkę. W LL byliśmy rozpisani na końcu listy startowej, a w L jako trzeci. Trochę mnie to stresowało, bo oznaczało, że nie tylko nie rozsiodłujemy Elbrusa i nie ma czasu na przerwę, ale też, że z Dużym musimy być gotowi do kolejnego konkursu w zasadzie jeszcze przed oglądaniem parkuru, potem szybko skoczyć na rozprężalni 2-3 razy i z marszu jechać na parkur. Ja, która lubię na rozprężalni mieć chwilę na przejechanie parkuru w głowie, na uspokojenie się i ogarnięcie, byłam nieco zestresowana takim scenariuszem. No i dochodziła jeszcze kwestia koszmarnego upału i zmęczenia Elbrusa. Na szczęście Duży na rozprężalni skakał jak złoto, parkur był w zasadzie taki sam jak w 90cm z dostawioną ostatnią przeszkodą i był sporo łatwiejszy niż poprzedniego dnia. I to nastawiło mnie bardzo pozytywnie do przejazdu. Wjechaliśmy na plac, ruszyliśmy, Duży szedł mocno do przodu, pewnie i z dobrą energią, wyjechaliśmy na prostą przed jedynką i poczułam, że coś jest nie tak. Duży się wycofał, nafukał i odskoczył. To nie była jego typowa odmowa, niespodziewany sliding stop tuż przed skokiem. Ewidentnie czegoś się wystraszył, ale celowniki już przekroczyliśmy, więc odmowa to odmowa i swoje kosztowała. Przyjęłam ją zaskakująco spokojnie, zakręciliśmy woltę, usiadłam mocniej i wjechałam pewnie. Duży skoczył, chociaż wciąż się wahał, w efekcie zaliczyliśmy zrzutkę, ale kolejny skok nie sprawił nam juz problemu. W środku przejazdu zaliczyliśmy jeszcze jedną zrzutkę, znów trochę za bardzo wyszłam do przodu. Ale w ogólnym rozrachunku Duży mimo upału, stresu i zmęczenia naprawdę dobrze skakał, a że się wystraszył, cóż, pozostaje jeździć i nabierać możliwie dużo doświadczeń, żeby takich sytuacji, kiedy coś go zaskoczy, unikać.
Niedzielne LL90cm.
I niedzielne L.
Wyników może nie wykręcilismy jakiś piorunujących, żeby nie powiedzieć wprost, że właściwie żadnych, bo w kwestii wyników jedyny nasz sukces, to fakt, że nie byliśmy ostatni, a mimo to jestem bardzo zadowolona. Duży fajnie skakał przez wszystkie konkursy, a na błędy, które nam się przydarzyły po drodze w dużej mierze przełożył się mój brak doświadczenia albo bezmyślność. Elbrus miał przez wszystkie przejazdy bardzo dobrą energię i świetnie mi się go prowadziło, dobrze, chętnie i mocno szedł do przeszkody, a przy tym wciąż pozostawał pode mną i szybko odpowiadał na moje sygnały. Najlepszym tego przykładem jest sobotnia eLka, kiedy po dwóch zrzutkach zorientowałam się, że za bardzo lecimy do przodu i bez trudu i przede wszystkim bez utraty rytmu i dążności do ruchu naprzód, wycofałam Dużego przed trzecią przeszkodą. Nie da się też ukryć, że Duży bardzo, ale to bardzo się starał i w wielu sytuacjach mi pomagał. Kilka razy zrobiło nam się gdzieś za blisko, a on mimo to skakał bez wahania, na czysto. W niedzielnym szeregu dwukrotnie nie umiałam trafić z odskokiem, ale Elbrus nas wyratował. O naszych kiepskich miejscach decydowały oczywiście w Dużej mierze punkty za pojedyncze zrzutki w 90 i po dwie zrzutki i błąd w 100, ale też czasy przejazdów. Elbrus w każdym konkursie trzymał naprawdę dobre tempo, mocno szedł do przodu i udawało mi się bez trudu utrzymać ten rytm do końca przejazdu. Skąd więc tak kiepskie czasy? Z bardzo długich najazdów. Ustaliliśmy z Grzegorzem, że nie będę próbowała szaleć, że mam wyjeżdżać szeroko i dokładnie, a i ja sama chciałam dać nam z Elbrusem – szczególnie w eLkach, które trochę mnie jednak stresowały – dobre warunki do pokonania parkuru, długie, jasne najazdy, nawet kosztem tych kiepskich czasów.
Cieszę się, że żadnego z tych przejazdów się nie wstydzę, chociaż we wszystkich popełniałam błędy. Mimo nerwów nie zrobiłam jakiejś epickiej głupoty (może nie licząc tej pomyłki na trasie sobotniej eLki), nie dałam się sparaliżować, nie miałam sytuacji, kiedy zostałabym jakoś dramatycznie z tyłu, zaskoczona skokiem, albo kiedy podprowadziłabym Dużego samobójczo blisko przeszkody, reagowałam, jeśli coś nie udawało się tak, jak powinno, a odmowa Elbrusa nie spowodowała u mnie histerii, tylko mobilizację. To były w gruncie rzeczy niezłe przejazdy, chociaż z kiepskimi czasami i z błędami. Byłoby kokieterią, gdybym powiedziała, że pozostawanie gdzieś na szarym końcu listy wyników jest dla mnie w porządku. Każdy, kto startuje w zawodach decyduje się na rywalizację i walczy o to, by wypaść jak najlepiej i uplasować się jak najwyżej. Ale czasem najważniejsze jest nie flot, udział w rundzie honorowej i ściganie się z innymi, a rywalizacja z samym sobą i swoimi słabościami. Na tym polu odnieśliśmy z Dużym sukces. Poczucie, że mimo przerwy i kiepskich treningów, potrafiliśmy się oboje skoncentrować i dać z siebie wszystko, daje prawdziwą satysfakcję. Duży po raz kolejny udowodnił, że w domu możemy dyskutować, szlifować, pracować, on może mieć swoje humory i swoje zdanie, ale na zawodach mogę na niego w stu procentach liczyć i na nim polegać. Z tego jestem więcej niż zadowolona. Co do reszty, to z pewnością mamy nad czym pracować na kolejnych treningach, w domu, na spokojnie pod okiem Trenera i też oczywiście z czym się otrzaskać na kolejnych zawodach, bo startów, jak wszystkiego w jeździectwie, też trzeba się po prostu nauczyć!