Debiutanci

IMG_1982-kopia

Odkąd zaczęłam rozważać rozstanie z Fabianem i zakup własnego konia, miałam gdzieś z tyłu głowy myśl o rozpoczęciu przygody ze startami. To jest taki temat, który bardzo długo wydawał mi się egzotyczny i odległy od tego, w czym się widziałam, a przy tym z różnych względów niemożliwy do realizacji. Z Fabianem starty nie wchodziły w grę ze względu na umowę z Fundacją, a i ja sama długo nie widziałam się w roli zawodnika. Z Elbrusem ten pomysł gdzieś mi się tlił, ale chociaż bardzo chciałam, to zupełnie nie mogłam sobie wyobrazić siebie na parkurze, przed widownią i sędziami, z całą tą oprawą, białymi bryczesami, presją i komentarzami. Jesienna próba zmierzenia się z tematem startów podczas Santosowych zawodów, które jednak miały bardziej charakter klubowej rywalizacji niż zawodów z prawdziwego zdarzenia, z wyjazdem i całą oprawą, udowodniły mi, że nie jestem do tego kompletnie przygotowana. Jesienią i zimą zaczęliśmy naprawdę intensywnie pracować z Dużym, zaczęłam więcej jeździć z Trenerem, mocniej pracować nad sobą i na wiosnę ta perspektywa startów wydawała mi się już ciut realniejsza. Nawet jeśli wciąż była odległa, to coraz silniejsza był moja chęć i presja na próbę zmierzenia się z tym tematem. Prawda jest taka, że cisnęłam naszego Trenera już od kwietnia, ale ilekroć zbliżał się termin zgłoszeń na kolejne zawody, wciąż słyszałam, że jest za wcześnie. Złościło mnie to, jak wiele jego decyzji i pomysłów, ciskałam się, kłóciłam, ale – jak zawsze – nie miałam pomysłu, żeby te decyzje podważać, albo działać wbrew jego radom. Z perspektywy myślę, że jak zwykle muszę przyznać mu racje. Dobrze było ten nasz pierwszy wyjazd odłożyć i poczekać na moment, kiedy faktycznie będziemy gotowi.

IMG_1979-kopia

Fot.: Aleksandra Tyrańska Fotografia Jeździecka

Kto mnie zna, ten wie, jakim jestem dzikiem, jak bardzo nie lubię nowych sytuacji i jak dramatycznie paraliżują mnie wystąpienia publiczne. Zawody to w zasadzie kombinacja wszystkiego, co mnie najbardziej stresuje. A jednak mimo lęku i niepokoju miałam poczucie, że jest to jakiś naturalny krok w rozwoju mojego jeździectwa i jakaś forma sprawdzania samej siebie. To, że odkładaliśmy ten nasz debiut od kwietnia, nie znaczy, że w naszej codziennej pracy nic się w tym kierunku nie działo. Oba wyjazdy do Facimiecha na trening były sprawdzeniem i przygotowanie do wyjazdu na zawody, nieszczęsne tłuczenie szeregów i linii, najazdów po łukach, wszystkie te kombinacje. które nam nie szły i które przeklinałam na kolejnych treningach. To wszystko miało gdzieś tam na celu w dalszej perspektywie przygotowanie nas do zmierzenia się z parkurem.

DSC_4677

Do samych zawodów chcieliśmy podejść możliwie najspokojniej. Mimo że trwały trzy dni, zdecydowaliśmy, żeby wystartować tylko w sobotę i w niedzielę, każdego dnia po dwa przejazdy. Dużego zawiozłam na miejsce już w piątek, żeby spokojnie odpoczął po podróży i zaznajomił z nowym miejscem, ale też żeby po zakończeniu konkursów z tego dnia, pojeździć na placu, pokazać mu parkur, przeszkody, trybuny, bannery i wszystkie potencjalne straszaki. To było najlepsze, co mogliśmy zrobić, Duży w piątek ofukał wszystkie kąty, obejrzał parkur, przeszkody i deski, a seria zgrabnych odskoków od ściany do ściany ominęła nas podczas przejazdów.

DSC_4685

Sobota była dla mnie wielką niewiadomą. Cała logistyka zawodów trochę mnie przerażała. Gdyby nie pomoc i obecność Agaty, która nas zawiozła, pożyczyła pakę i zadbała o startowe lifehacki, Grzegorza, bez którego z całą pewnością totalnie bym spanikowała i styki ostatecznie by mi się przepaliły jeszcze zanim wjechałam na parkur i mojego Męża, który cały ten mój bałagan, stres i nerwy znosił, równocześnie ogarniając Lilkę i jeszcze nas fotografując – to mógłby mnie przerosnąć już sam fakt bycia na zawodach, nie mówiąc o przejazdach. Wszystko było dla mnie obce, a najlepszym dowodem mojego nieogarnięcia jest fakt, że moje dokumenty Grzegorz odkopał w pace spośród szczotek i zapasowych ochraniaczy i zaniósł do biura zawodów na 4 konie przed moim pierwszym startem, po tym jak sędziowie zgłosili komisarzowi braki w naszych dokumentach. Na szczęście przynajmniej Duży nie był w temacie startów debiutantem, ale przecież nie wiedziałam, jak się zachowa, jak powinnam go rozprężać, jaki będzie na parkurze, w jaki sposób powinniśmy się przygotować i jak powinnam go prowadzić. Po doświadczeniu jesiennych Santosowych zawodów pewna byłam tylko tego, że będę się stresować i że ten stres mnie zepnie i usztywni. Nasz pierwszy konkurs zaczynał się po 10, a ja była 40 na liście startowej, ale do Swoszowic zajechałam wcześnie rano, żeby nakarmić Dużego, który w domu je przecież śniadanie przed 6 i zabrać go na spacer. Elbrus był na miejscu zaskakująco spokojny, jak zawsze przywitał mnie rżeniem, z apetytem zjadł śniadanie, bez stresu spacerował po terenie ośrodka. Obeszłam parkur, potem obejrzałam wcześniejszy konkurs i przyszedł najwyższy czas, żeby się zbierać. Moment rozprężenia był chyba najbardziej newralgiczny i wtedy byłam najbardziej wdzięczna naszemu Trenerowi, że jest z nami na miejscu, a ja nie muszę się zastanawiać, jak najlepiej przygotować nas z Dużym do przejazdu na parkurze, nie mam czasu się stresować i zastanawiać, wystarczy słuchać i spróbować przełączyć się tryb „trening”. Ostatecznie spokojna i równa rozgrzewka, bez mieszania mi w głowie, bez chaotycznych prób korygowania błędów, bez oddawania kilkunastu skoków, ale też skupienie na zadaniach, na gimnastyce, które zaserwował nam Grzegorz na rozprężalni przełożyło się na naszą koncentrację i energię na parkurze. Trener nas nie cisnął, wszystko było zupełnie na spokojnie, oddaliśmy dosłownie 3-4 skoki Duży był dobry, chętny i skoncentrowany, chcieliśmy ten stan utrzymać, a nie wycisnąć go na rozprężalni. Ostatnie parę koni przed naszym startem Grzegorz zostawił nas samych, żebyśmy luźno stępowali i kłusowali. Te kilka minut były czasem dla mnie, na przejechanie parkuru w głowie, na koncentracje, ogarnięcie swoich nerwów i skupienie się na Dużym.

DSC_4625

Plan na te zawody był taki, żebyśmy po prostu spokojnie przejechali, bez kombinacji, szarpania się, w dobrym równym tempie. W sobotę startowaliśmy w LL70 i LL90 z trafieniem w normę czasu. Do tych konkursów podchodziliśmy szczególnie treningowo. Norma czasu zakładała spokojne tempo, a ja nie chciałam się z Dużym o to wolniejsze tempo bić. Na treningach mocno pracujemy nad tym, żeby Duży szedł do przeszkody, więc stopowanie go na zawodach, kiedy faktycznie sam chce iść, byłoby robieniem mu wody z mózgu. Nie walczyłam więc o cenne sekundy, nie chciałam się szarpać, ani podejmować chaotycznych decyzji. Chciałam, żebyśmy przejechali czysto i równo, chciałam, żeby udało nam się przejechać te parkury tak, jak zaplanuje, bez nerwowych zmian tempa i skoków z piątej nogi. 70cm przejechaliśmy na czysto, w 90cm początkowo napięłam się w ramionach i zaliczyliśmy zrzutkę na drugiej przeszkodzie, ale paradoksalnie ta zrzutka sprowadziła mnie na ziemię, wzięłam dwa głębokie wdechy, wypuściłam z siebie powietrze i dalej już jechaliśmy spokojnie, bez komplikacji. Oba konkursy przejechaliśmy sporo za szybko, 70cm aż 7 sekund przed normą czasu, a 90cm 6 sekund, więc w obu konkursach wylądowaliśmy w drugiej połowie tabeli, chociaż bez żalu, bo cel czyli spokojne, równe i czyste przejazdy – nie licząc tej jednej zrzutki – został osiągnięty.

70cm z trafieniem w normę czasu

90cm z trafieniem w normę czasu

W niedzielę czekały nas dwa konkursy dwufazowe 80cm i 95cm. Pogoda dawała nam trochę w kość, było gorąco i duszno, Duży stał w boksie namiotowym, w którym było wyjątkowo ciepło, a Elbrus jest jednak przyzwyczajony do większego, chłodnego i przewiewnego boksu i pastwiskowania. Swoje dołożył też oczywiście stres. Na rozprężalni oboje z Grzegorzem widzieliśmy, że Duży jest bardziej zmęczony niż dzień wcześniej, więc tym spokojniej podeszliśmy do rozgrzewki. Na parkurze Duży dostał dodatkowej energii i chociaż w pierwszym konkursie lekko zawahał się przed jedynką (ale tu na szczęście starczyło mi rozumu, by się wycofać i poczekać, czyli zrobić to, co z Grzegorzem wałkujemy dobre 4 miesiące), to szedł dobrze i równo, więc odrazu złapaliśmy wspólny rytm. Pierwsza faza składała się z 8 przeszkód, w drugiej do pokonania była newralgiczna kombinacja po łuku i dwie stacjonaty. Po przejechaniu celowników pierwszej fazy stres zupełnie ze mnie zszedł, w kombinacje wskoczyliśmy dokładnie tak, jak zaplanowałam i właśnie wtedy pomyślałam „jesteśmy już w domu, jeszcze dwie łatwe stacjonaty i jesteśmy na czysto”. Już witałam się z gąską, a to jak wiadomo podstawowy błąd podczas przejazdu. Oczywiście zabrakło koncentracji do końca. Obie „łatwe stacjonaty” zrzuciłam. Do drugiej fazy przeszło tylko 7 koni, przez te dwie durne zrzutki wylądowałam właśnie na 7 miejscu, mimo że Duży do końca był ze mną, na dobrym poziomie energii, skupiony i idący do przodu. Zabrakło najważniejszego – jeźdźca. Nauczona doświadczeniem z 80cm, zła na siebie i z poczuciem niedosytu, wyjechałam na parkur 95cm jeszcze bardziej skoncentrowana. Duży był świetny. To był zdecydowanie nasz najlepszy przejazd z całych zawodów. Elbrus szedł świetnie i dobrze się rozumieliśmy. Przejechałam dokładnie tak, jak zaplanowałam, wszędzie udało mi się poprowadzić Elbrusa zgodnie z założeniem, dobrze wyjechaliśmy newralgiczną kombinację po łuku. Zwyczajnie przyjemnie mi się jechało, a Duży pokazał wielkie serce, które potrafi dać swojemu jeźdźcowi. Ale żeby nie było tak różowo – tym razem zabrakło wypuszczenia powietrza, jednej małej-wielkiej półparady więcej przed przedostatnią przeszkodą pierwszej fazy. Odskok był dobry, w punkt, ale Duży dotknął drąga tyłem. Szkoda, że ten błąd zdarzył się w pierwszej fazie, ale tak bywa. Wciąż jestem totalnie zadowolona z Elbrusa, po którym spodziewałam się niepewności i kombinacji. A tymczasem po drugiej stronie miałam konia, na którym mogłam polegać i z którym przez cały parkur miałam kontakt. Ostatecznie wylądowaliśmy na 13 lokacie, czyli w połowie stawki.

Dwufazowy 80cm

Dwufazowy 95cm

Szkoda tej zrzutki w 95cm, szkoda tego rozluźnienia i dwóch zrzutek w 80cm, które kosztowały nas wyjazd do dekoracji. Chociaż równocześnie nie zapominam, że na te zawody jechałam z założeniem, żeby je w ogóle przetrwać i nie przynieść wstydu sobie samej i Trenerowi. Ale oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia i zawsze chciałoby się robić więcej i lepiej. Cieszę się tego, że żadnego z przejazdów się nie wstydzę, że w żadnym nie zrobiłam jakiejś epickiej głupoty, że ogólne wrażenie jest takie, że mimo błędów te przejazdy były w równowadze, Duży nie był sztywny, dobrze się dogadywaliśmy, nie zaliczyliśmy jakichś niespodziewanych tupnięć, sytuacji, kiedy Duży wybiłby się wcześniej, a ja zostałabym za jego ruchem. Elbrus ani razu nie spłynął, ani nie odmówił, a tego – obok pomylenia trasy parkuru – bałam się najbardziej. Było nieźle. Z błędami, ze złością o mój brak koncentracji,  ale nieźle.

IMG_1727-kopia

Fot.: Aleksandra Tyrańska Fotografia Jeździecka

 

Wracam do codzienności z masą wniosków. Sporo się o sobie dowiedzieliśmy i nauczyliśmy. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie i wyniosłam z niego sporo wiedzy, choćby o tym, jak powinniśmy z Dużym szykować się do startów, jak się rozprężać, ile potrzebujemy na to czasu, czy jak reagujemy oboje po wjeździe na parkur. W głowie mam też po tym weekendzie sporo tematów do przepracowania, które pewnie nie wypłynęłyby, gdyby nie próba zmierzenia się z parkurem. Gdzieś tam do szlifowania jest temat mojej koncentracji, bo to jest ten czynnik, którego zabrakło do czystego przejazdu w niedzielę, muszę przepracować wytrzymywanie presji do końca, do ostatniej przeszkody, nawet jeśli końcówka wydaje się bułką z masłem. Z pewnością na parkurze zabrakło mojej kontroli i spokojnego oddechu, rozluźnienia w barkach, było kilka momentów zakleszczenia kolanami, z tym też muszę się zmierzyć w domu. Ale równocześnie cieszę się, bo ten wyjazd, chociaż pozbawiony spektakularnych wyników i ujawniający masę małych-wielkich problemów do przepracowania, jest dowodem na to, że idziemy w dobrym kierunku i jesteśmy pod najlepszą opieką. Pół roku temu na stajennych zawodach u nas w Santosie byliśmy z Dużym w zupełnie innym miejscu. Elbrus szukał byle pretekstu do odmowy, wjechał na dobrze sobie przecież znaną halę całkiem spięty, a mnie jakby mózg odcięło. To były problemy, na które kompletnie nie miałam pomysłu i które wydawały mi się integralną częścią naszej pary. Przez ostatnie miesiące pracy nasz Trener przestawił trochę przekładkę nie tylko w głowie Dużego, ale też mojej. Długie miesiące ciśnięcia nas na różnych kombinacjach, gimnastyki, uczenia nas nawzajem współpracy z tym, co mamy po drugiej stronie siodła, przyniosło pierwsze efekty. Z tej perspektywy widzę, że sukcesywne podnoszenie mi poprzeczki przez Trenera, jazda dalej nawet po serii wyłamań czy zrzutek, kiedy ogarnia mnie panika i urządzam typową dramę, praca z większym obciążeniem i większą presją tak naprawdę przygotowały mnie do radzenia sobie w takich sytuacjach, kiedy zostaję ze swoimi nerwami i stresem sama i musze nad nimi jakoś zapanować. W ten weekend zabrakło oczywiście mojego skupienia do końca parkuru i wytrzymania presji, ale równocześnie mam poczucie, że przez te kilka miesięcy nauczyłam się dużo lepiej koncentrować na Elbrusie, na trasie, na zadaniu, a nie wszystkim wokół. I w efekcie na parkurze, jak tylko usłyszałam dzwonek, to reszta się rozpływała i zostawaliśmy z Dużym sami. No, może prawie sami, bo jedyny bodziec, który do mnie docierał, to głos Trenera. Osobna sprawa, że ten głos był w wielu momentach kluczowy i przypominał mi o rozluźnieniu ramion, spokojnym dojechaniu do przeszkody i oddychaniu, o którym zapewne zapomniałabym gdyby nie on. Wracam z poczuciem, że ostatnie miesiące, kiedy Trener cisnął nas w nieskończoność na szeregach, liniach, na najazdach po łukach i przekątnych, które przeklinałam (często zupełnie nie w myślach) pomogły nam gładko pokonać newralgiczne momenty parkurów – potrójny szereg, najazd po łuku, który o dziwo wytrzymałam psychicznie i wyjechałam zgodnie z planem.

DSC_4670

Duży udowodnił po raz kolejny, podobnie jak nieraz robił to w domu, że jest świetnym partnerem, jeśli tylko ja zachowam trzeźwość umysłu, że jeśli tylko ja oddycham i jestem pewna, to on daje z siebie bardzo, bardzo wiele, jest ze mną i dla mnie, że potrafi się skupić, potrafi się starać i potrafi mi zaufać, że jeśli mnie nie przepalą się styki, to stanowimy niezły duet i nawet tam, gdzie się pomylę, gdzie zabraknie nam pół czy ćwierć foule, Duży z chęcią i bez wahania nas wyratuje. Pół roku temu nie sądziłam, że mam po drugiej stronie takiego dobrego i chętnego partnera. Jeśli wszystko dobrze pójdzie i nic po drodze się nie wysypie, to następne zawody już w sierpniu, a narazie czeka nas to, co w jeździectwie najfajniejsze – nie białe bryczesy, parkur i widzowie, tylko… codzienne szlifowanie.

DSC_4611

DSC_4591

DSC_4631

Dodaj komentarz